Miało być tak: boli mnie głowa, źle się czuję, skręciłem nogę – błyskawicznie zgłaszam się do lekarza rodzinnego lub wzywam go przez telefon. Bada mnie, zleca leczenie lub przekazuje specjaliście, którego wybieramy wspólnie. Jeśli atak choroby dopada nocą, szybko przyjeżdża pogotowie i zawozi do szpitala. Jeśli tracę zdrowie poza domem, na drugim końcu Polski, nikt nie pyta o zameldowanie i nie żąda dowodu płacenia składek, bo kasy – które w moim imieniu wydają moje pieniądze na moje leczenie – rozliczą się same.
A jak jest? Wizyta w przycho-dni i w szpitalu okupiona bywa lękiem: czy lekarz zdąży przyjąć, czy nie każe za coś zapłacić, czy moja choroba jest na tyle lekka, że opłaci się ją diagnozować i leczyć? Roczny bilans reformy sprowadzić można do tego, że wszyscy zainteresowani – chorzy, lekarze, pielęgniarki, dyrektorzy szpitali, kasy chorych, samorządy – mają do siebie wzajemne pretensje. Chorzy pomstują na lekarzy, bo trudno się do nich dostać, lekarze oskarżają swoich dyrektorów, że zasypują ich papierami i ustalają limity przyjęć, dyrektorzy obwiniają kasy chorych za cięcia w budżetach szpitali, a kasy nie mogą wyegzekwować od ZUS danych o liczbie ubezpieczonych i opłacanych składkach. Ten łańcuszek oskarżeń można długo ciągnąć, bo przecież są jeszcze samorządy, które mają pretensje do rządu, że nie otrzymały pieniędzy na restrukturyzację szpitali, o co upominają się z kolei kasy, wstrzymujące finansowanie pustych łóżek i niepotrzebnych hospitalizacji. Jak zatrzymać ten narastający z miesiąca na miesiąc bałagan?
Strach przed kasą
Kontakt ze służbą zdrowia to dla pacjenta ciągłe pasmo upokorzeń i niepewności. Umęczeni gonitwą za skierowaniami do okulisty, do chirurga, na badanie moczu czy USG – złorzeczą na wszystkich, których łatwo skojarzyć z reformą: szeregowych lekarzy i dyrektorów poradni, urzędników kas chorych, Ministerstwo Zdrowia.