Trzy lata temu wybory prezydenckie wygrał niespodziewanie szerzej nieznany duchowny Mohammed Chatami. Wygrał zdecydowanie, zdobywając 70 proc. głosów i nokautując konserwatywnego rywala głównie dzięki poparciu kobiet i młodzieży, pragnących poluzowania sztywnego gorsetu Republiki Islamskiej.
70 proc. Irańczyków nie ukończyło 30 roku życia, czyli nie pamiętają czasów sprzed Rewolucji Islamskiej 1979 r. Dla nich surowy świat mułłów to całe ich życie. I chcą je zmienić. (A w Iranie prawo głosu przysługuje od 16 roku życia). Chatami, choć duchowny i to wysokiej rangi, może im w tym pomóc. Bo Chatami to duchowny inaczej. Uśmiechnięty, mówiący o państwie, gdzie nikt nie będzie stał ponad prawem, nawet duchowni, o społeczeństwie obywatelskim, o wolności słowa, o potrzebie dyskusji, w której nikomu nie można narzucać swojej racji jako jedynej sprawiedliwej.
Ale przez trzy lata prezydentury Chatamiemu tak naprawdę niewiele udało się osiągnąć. Realna władza spoczywa w rękach Najwyższego Przywódcy, konserwatywnego ajatollaha Chameneiego i równie konserwatywnej 12-osobowej Rady Strażników Rewolucji. To oni kontrolowali i kontrolują struktury siłowe. Chatami mógł co najwyżej zmieniać klimat kraju, atmosferę publicznej dyskusji. Ale i tu napotykał opór. Konserwatywne sądy religijne pod przeróżnymi pretekstami zamykały po kolei liberalne, proprezydenckie pisma. Wreszcie długo tłumiona frustracja młodzieży znalazła ujście latem ub.r. w gwałtownych demonstracjach na ulicach Teheranu. Studenci przegrali, ale zwolennicy prezydenta szykowali się na wybory parlamentarne.
Gra szła o wielką stawkę. Dotychczas parlament kontrolowany był przez konserwatystów. Rzecz idzie nie tylko o odwrócenie układu sił w Madżlisie (parlamencie), który dotychczas blokował wiele reformatorskich poczynań.