Uruchomiony w ten sposób proces jest w tym sensie równie ważki historycznie co wojna trzydziestoletnia zakończona w roku 1648 traktatem westfalskim, który położył dyplomatyczny fundament pod kruszący się obecnie porządek światowy zbudowany wokół nominalnie suwerennych państw narodowych.
Wcześniej – a nawet w okresie późniejszym – świat stanowił mozaikę miast-państw, księstw, hrabstw, terytoriów papieskich, cesarstw i rejonów wyjętych spod kontroli. Narody w nowożytnym sensie nie istniały, tak samo jak nie istniało pojęcie lojalności względem narodu, wobec czego generałowie, uczeni i dyplomaci przyjmowali posady, nie kierując się – jak to określił historyk Hans Kohn – zasadą narodowości. Szlachta niemiecka mogła służyć królowi Francji, a kadrę oficerską wojsk niemieckich mogli tworzyć żołnierze z Włoch, Irlandii czy Szkocji.
Narody w kształcie nam znajomym powstały dopiero wraz z rewolucją przemysłową, która wytworzyła narodowe gospodarki i rynki. Towarzyszyło temu także powstanie poczucia narodowego, narodowej ideologii i idei narodowych obowiązków. Odtąd narody oraz państwa oparte na zasadzie narodowości zdominowały proces decyzyjny na szczeblu globalnym.
Konflikt, którego symbolem są wydarzenia w Seattle, będzie najprawdopodobniej również trwał długie dziesięciolecia i tak samo w istotny sposób odmieni układ sił w skali globu. Tym razem jednak nie będzie to zakładanie podwalin pod system światowy oparty na państwach narodowych, lecz proces zmierzający w kierunku przeciwnym. Państwa narodowe nie znikną. Będą jednak musiały podzielić się władzą nad globem z nowymi siłami – i to bynajmniej nie tylko z obdartymi demonstrantami, którzy wylegli na ulice Seattle.
Na arenę światową wkroczyła nowa grupa pewnych siebie „globalnych gladiatorów”, którą tworzą korporacje ponadnarodowe, Kościół katolicki, ekspansywne religie w rodzaju islamu, około 25 tys.