Shipman mordował zwyczajnie, zupełnie nie w stylu filmów grozy. Może dlatego szok Brytyjczyków jest tym większy. Pacjentki nie cierpiały na żadne poważne choroby, z większością z nich dr Shipman był zaprzyjaźniony, tak samo zresztą jak z wieloma innymi spośród ponad 3 tys. osób figurujących w jego rejestrze. Miał doskonałą opinię, choć w środowisku lekarskim znano go też ze zbytniej pewności siebie i zmiennych nastrojów.
Ofiar nie okradał ani nie napastował seksualnie. Wystawiał świadectwo zgonu z przyczyn naturalnych; kolegów prosił o wymagany prawem podpis pod dokumentem potrzebnym do kremacji zwłok. Prawie żaden z nich nie fatygował się, by dokonać choćby pobieżnej obdukcji. Jeden z lekarzy w Hyde skontaktował się wprawdzie z policją, gdy dotarły doń plotki o tajemniczych zgonach pacjentek Shipmana, ale dochodzenie nie wykryło niczego podejrzanego. Shipman miał kłopoty sądowe w połowie lat 70., bo fałszował recepty na morfinę, zaopatrując się w ten sposób w narkotyk, od którego był uzależniony. Sąd ukarał go grzywną, władze lekarskie uznały, że młodemu i zdolnemu medykowi nie można łamać kariery.
Wpadł przez niezdarnie sfałszowany testament ostatniej z ofiar, byłej pani burmistrz miasteczka Hyde pod Manchesterem, gdzie od 1992 r. prowadził samodzielną praktykę. Na dokumencie dopisał słowa podziękowania dla samego siebie za opiekę lekarską i przyjaźń. Nie zdążył podjąć blisko 400 tys. funtów. Córka ofiary, prawniczka, wszczęła alarm, dowiedziawszy się o treści testamentu. Ale czy dr Shipman rzeczywiście chciał się wzbogacić?
Podczas trwającej 57 dni rozprawy sądowej zaprzeczał wszystkim oskarżeniom, włącznie z zarzutem fałszerstwa. Wyrok skazujący na 15-krotne dożywocie (po jednym za każde zabójstwo) plus cztery lata więzienia za fałszerstwo przyjął ze spokojem.