Mamy do czynienia ze zjawiskiem, w którym w majestacie prawa dokonuje się tego prawa ewidentne łamanie. Taką niestety refleksję wyzwalają nagminne już decyzje sądów o umorzeniu spraw o niszczenie dokumentów. Ostatnio dopuszczono do przedawnienia sprawy niszczenia akt Służby Bezpieczeństwa. Argumentem używanym na ogół przez sędziów jest „niska szkodliwość społeczna” czynu. Z tym uzasadnieniem pozwalam sobie głęboko się nie zgodzić. Jaką miarę stosują sędziowie? Co jest dla nich punktem odniesienia? Ilość puszczonych z dymem akt? Tona, kilometr? Sądzę, że ostatnie dziesięć lat historii aż nadto dobitnie wskazało na rolę materiałów archiwalnych w procesie przebudowy nie tylko gospodarki, ale i świadomości. Ujawniły się też wszelkie niebezpieczeństwa związane z nieprawidłowościami w zakresie zbierania i selekcjonowania akt. Czy w tej sytuacji można za dobrą monetę przyjąć kwalifikację „niskiej szkodliwości”?
Myślę, że szkodliwość ta znacznie przekracza obszar każdorazowo dokonanego zniszczenia, a nawet ogólną sumę, jaka powstać by mogła w wyniku zwykłego rachunku dodawania. Wychodzi bowiem na to, że proceder niszczenia akt jest wolny od wszelkiej odpowiedzialności, że każdy, kto się go dopuszcza, może tak czynić nadal. W konsekwencji martwą literą pozostają te wszystkie zapisy ustawy archiwalnej, które na wytwórcę akt nakładają obowiązek ich właściwego zabezpieczenia. Pochodną tego zjawiska jest powszechny bałagan w archiwach zakładowych firm i instytucji państwowych i samorządowych. Częste jest umieszczanie archiwów w piwnicach, w warunkach zagrażających ich fizycznej egzystencji, czy w miejscach ogólnie dostępnych, poza wszelką kontrolą, zlecanie czynności prowadzenia archiwum osobom bez najmniejszego przygotowania zawodowego (ok. 60 proc.