Rada Polityki Pieniężnej miała powody, żeby w połowie listopada ubiegłego roku podnieść podstawowe stopy procentowe NBP: inflacja okazała się wyższa niż przewidywano, do czego walnie przyczynił się nadmierny zapał do zaciągania kredytów konsumpcyjnych. Szkopuł w tym, że ten przesadny popyt nie dotyczył pożyczek mieszkaniowych. Wprawdzie bankowcy oceniają, że zadłużenie z tego tytułu zostało w ubiegłym roku podwojone, ale jego skala pozostała niewielka: kredyty stanowiły zaledwie 20 proc. nakładów na inwestycje mieszkaniowe (a według Instytutu Gospodarki Mieszkaniowej były jeszcze niższe). Tymczasem, co potwierdzają doświadczenia innych krajów, warunkiem rozkwitu budownictwa jest korzystanie z kredytów, których udział przekracza często 90 proc. nakładów na ten cel.
Pierwszy zareagował Bank Przemysłowo-Handlowy, który opiera oprocentowanie kredytu mieszkaniowego na stopie kredytu lombardowego NBP. Podniesienie tej stopy o 3,5 proc. sprawiło, że automatycznie zdrożały pożyczki mieszkaniowe BPH (z 16,15 do 19,5 proc.). Wzrosło także oprocentowanie, przy jakim jedne banki gotowe są udzielać kredytów innym, czyli WIBOR (Warsaw Interbank Offered Rate). Już w listopadzie i grudniu ub.r. pociągnęło to za sobą lawinę podwyżek cen kredytów mieszkaniowych. Na początku stycznia oprocentowanie podniósł także bank PKO BP, który z założenia reaguje na zmiany na rynku finansowym jako jeden z ostatnich. Bank ten opiera oprocentowanie pożyczek mieszkaniowych na stopach depozytów w ośmiu największych polskich bankach. A ponieważ stopy te wzrosły w grudniu o 1,5 proc., to PKO o tyle samo podniósł oprocentowanie kredytów.
Od początku stycznia amatorów pożyczek mieszkaniowych jest wyraźnie mniej, trudno jednak powiedzieć, czy tylko z powodu wzrostu oprocentowania.