Rywalem Austina Powersa jest niejaki doktor Zło (czytelna aluzja do „bondowskiego” doktora No), który wpadł na pomysł, by rozwalić kulę ziemską za pomocą lasera umieszczonego na księżycu. Szpieg postara się pokrzyżować mu plany. Wygląda to w pierwszej chwili na parodię Bonda, ale właściwie jest parodią parodii, a mówiąc prościej – kosmiczną bzdurą, jakiej nie było w kinach od dawna. Ze zdziwieniem czytam, że ta głupia komedyjka, przy której rozmaite „Nagie bronie”, „Szklanką po łapkach” czy „Strzelając śmiechem” jawią się jako prawdziwe perły humoru, cieszyła się ogromnym powodzeniem w USA oraz, co zdumiewa jeszcze bardziej, we Francji. Co mogło śmieszyć, nie mam pojęcia. Zaglądam więc do recenzji w branżowym magazynie „Film”, zatytułowanej „Bzykodelik”, i nie muszę nawet czytać całości, ponieważ najważniejsze dwa zdania zostały wytłuszczone: „Głównym tajnym zadaniem słynnego agenta jest zdobywanie lasek. I to nie dynamitu...” To jest właśnie ten język, którym bez przerwy mówi się w „Szpiegu, który nie umiera nigdy”. Austin Powers napina mięśnie, których nie ma, eksponując dolepione włosy na piersiach, robi głupie miny i ogłasza, iż jest bardzo sexy. Dziewczyny są zachwycone. Lecz tu następuje spodziewany zwrot akcji, przebiegły dr Zło pozbawia Powersa „ikry”, więc ten nie potrafi już „bzykać”. Ale wygłupia się nadal. Oto tylko niektóre „numery”, które mają nas rozbawić do łez: puszczanie bąków, wymioty, rozbudowany gag polegający na tym, że Powers wypija niezbyt smaczną kawę, która jest wyciągiem z ekskrementów itp. Najdłużej, i to aż dwukrotnie, ogrywany jest dowcip z mknącą na księżyc rakietą w kształcie fallusa.