62-letni Jerry od lat poddawał się eksperymentom w nowojorskim Dobelle Institute. Tę sensacyjną wiadomość ilustrują szokujące fotografie: uwagę przyciąga wiązka elektrod, wszczepionych do mózgu i wychodzących z głowy mężczyzny. W jego ciemnych okularach zamontowano kamerę oraz ultradźwiękowy detektor odległości. Obraz z kamery i sygnał z detektora biegną za pośrednictwem czterech przewodów do komputera – pudełka o wadze ok. pięciu kilogramów, przymocowanego w pasie. Tu zostają opracowane elektronicznie i poprzez wiązkę 68 platynowych elektrod przesłane do mózgowego ośrodka wzroku. Z przekazywanych przez nie impulsów mózg odtwarza to, co zarejestrowały urządzenia.
Podczas udanego eksperymentu Jerry po raz pierwszy zobaczył zarysy przedmiotów, zwłaszcza tych odcinających się od tła (np. ciemny kapelusz na białej ścianie). Z odległości metra mógł przeczytać pięciocentymetrowe (co najmniej) litery. Tylko tyle – ponieważ kilkadziesiąt elektrod nie zastąpi około miliona włókien nerwu wzrokowego w zdrowym oku. I aż tyle – gdyż sztuczne oczy pozwolą mu na bezpieczne poruszanie się. Wprawdzie przewody w głowie, kamera i czujnik w szkłach okularów oraz ciężarek u pasa będą zeń czyniły obiekt niezdrowej sensacji (nie wspominając o niewygodzie), ale czy to, co zyskał, nie góruje zdecydowanie nad sytuacyjnym dyskomfortem?
Paweł Wdówik, niewidomy psycholog, pracujący jako pełnomocnik osób niepełnosprawnych na Uniwersytecie Warszawskim, ma wiele wątpliwości.
– Zdecydowanie nie chciałbym uczestniczyć w podobnych eksperymentach. Rozumiem, że ktoś, kto normalnie widział, po czym utracił wzrok, będzie gotów ciągnąć za sobą nawet przyczepę z aparaturą, byle zyskać bodaj namiastkę dotychczasowego sposobu obcowania ze światem. Oczekiwania ludzi niewidomych od urodzenia lub bardzo wczesnego dzieciństwa są inne.