Zbigniew Wydrych przyjechał do Kosowa w połowie czerwca ubiegłego roku; w pierwszej grupie żołnierzy polskiego kontyngentu KFOR. Początkowo mieli stacjonować w opuszczonej fabryce w Starym Kaczaniku, ale w końcu otrzymali inną lokalizację – rozległy ugór, porośnięty trawą sięgającą szyi, ciągnący się aż do macedońsko-kosowskiej góry Szar Planina. Wojna z trawą była szczególnie ciężka – zamiast kosiarek, przez kilka dni żołnierze sami ją udeptywali, angażując do tego również opancerzone pojazdy. Z początku mieszkali w namiotach, dopiero w okolicach jesieni do Kacznika dotarły blaszane kontenery. Dziś tereny polskiego garnizonu wyglądają na całkiem ucywilizowane – nawet udało się opanować wszechobecne od jesieni błoto. Dzięki sprowadzonym z Polski agregatom jednostka uniezależniła się od dostaw prądu. Inna sprawa, że przy amerykańskiej bazie Bondsteel, tej, w której zmarł Zbigniew Wydrych, polski obóz wygląda niemal jak harcerski biwak. Amerykanie rozłożyli się bowiem na kilkuset hektarach, tworząc coś w rodzaju miasteczka (a właściwie sporego miasta) z kilku lądowiskami dla helikopterów, sklepami, szpitalami, zapleczem rekreacyjnym, elegancką stołówką, otwartą zresztą przez Billa Clintona. Amerykanie nie lubią tego porównania, ale ich baza przypomina tamte z Wietnamu. Żołnierze z USA nie planują wcześniejszego powrotu do domu niż za dziesięć lat.
Ile lat pozostaną tam Polacy, nie wiadomo.
Gdyby żył, kapitan Wydrych – pośmiertnie mianowany do stopnia podpułkownika – mógłby się uważać za współtwórcę Polskiej Jednostki Wojskowej w Kosowie, liczącej około 800 ludzi, łącznie z zapleczem logistycznym, stacjonującym w stolicy Macedonii, Skopje.
Do Kosowa przyjechałem razem z ekspertami departamentu wojskowych spraw zagranicznych Ministerstwa Obrony Narodowej.