W wywiadach malarze z reguły deklarują, że zdolności plastyczne zdradzali już w dzieciństwie. Pan także?
Także. W szkole uchodziłem nawet za wunderkinda. Rysowałem bez opamiętania, a moja dziecięca twórczość szła w dwóch kierunkach. Pierwszy, oficjalny, miał charakter martyrologiczny. Wzorowałem się na Grottgerze tworząc np. pełne dramatyzmu scenki z zakrwawionymi partyzantami z AK. Drugi nurt, nieoficjalny, tworzony na potrzeby własne i kolegów zastępował „Playboya”, który wówczas się nie ukazywał. Pewnego razu na rekolekcjach ksiądz odkrył te rysunki i zagrzmiał na cały kościół: „Jest między wami jeden, który robi ohydne rysunki. Przepowiadam ci: ty umrzesz, a one gorszyć będą jeszcze kolejne pokolenia”. Dziś myślę, że był pierwszym, który się na mnie poznał i wywróżył mi przyszłość malarza.
Ale grottgerowską estetykę w końcu pan porzucił.
W 1948 r. obejrzałem w Krakowie Wystawę Sztuki Nowoczesnej. Uświadomiłem sobie, że jest tam coś, czego nie rozumiem, do czego nie dorastam, ale co mnie niezwykle pociąga. Wówczas zwątpiłem w swą dotychczasową „twórczość”.
I w akcie zwątpienia zdecydował się pan studiować architekturę. Ale studia nie wciągnęły pana?
Odbębniłem je bez entuzjazmu. To już był czas socrealizmu, pamięta pan, narodowego w formie i socjalistycznego w treści. Taki był nurt oficjalny. A nieoficjalnie to studenci ekscytowali się nowinkami, czytywali potajemnie przemycane z Zachodu czasopisma architektoniczne. Ja zaś zachwycałem się Gaudim, który dla oficjeli był wyrazem upadku i dekadencji, a dla moich kolegów wstrętną, przebrzmiałą secesją.
Po studiach czekał na magistra inżyniera nakaz pracy.
Początkowo w Zakładach Drobnej Wytwórczości w Krakowie rozliczałem faktury budowlane, później pracowałem jako majster i inspektor nadzoru na budowach.