Trudno być oryginalnym w stosunku do tematu, na którym żerują wszyscy publicyści. Cóż z tego, że będziemy mieli rok z trzema zerami, zaczynający się od dwójki, rok, który nie będzie początkiem ani wieku, ani też tysiąclecia, tylko ostatnim poprzedniego, choć myśląc o roku tysiąc dziewięćsetnym popełniamy podobną pomyłkę zaliczając go do dwudziestego wieku.
Skoro jednak ten temat istnieje, zamiast apokaliptycznej wizji końca świata denerwujemy się bliską (czy możliwą?) awarią komputerów z tymi od rakiet balistycznych włącznie. Czekamy na to, że nasze konta w bankach przez pomyłkę będą skasowane, a nikt się nie cieszy na myśl, że z podobnym prawdopodobieństwem mogą zostać skasowane nasze długi i kto wie, czy w pierwszych dniach stycznia nie odetchniemy z ulgą na wiadomość, że jakiś rzymski klub wierzycieli, nie wiedząc już co nam pożyczył, z konieczności daruje spłaty.
Potrzeba martwienia się na zapas jest chyba wpisana w ludzką naturę.
O cóż więc przyjdzie nam się martwić w przyszłym wieku? Pewnie nie o to, co przewidujemy, ale w końcu coś przewidzieć trzeba. Na własny użytek łatwo się podpiszę pod twierdzeniem, że zagrożeniem nadchodzącego wieku będą nowe pomysły rozwiązania problemów, z którymi z najgorszym skutkiem starał się uporać wiek miniony.
W książkach do historii czytam, że przez wieki nikt nie marzył o jakiejś lepszej rzeczywistości. Szczególnie o tym, by człowiek stał się lepszym, bo wierzono, że nasza natura nadgryziona grzechem pierworodnym musi pozostać wciąż niedoskonała. Choć każdy na swojej indywidualnej drodze może starać się trochę ją udoskonalić.
Ten tok myśli w naszym śródziemnomorskim kręgu kultury zwanej judeochrześcijańską dotrwał do czasu, kiedy pomyślano, że człowiek jest dobry z natury, a społeczeństwo go psuje.