70 proc. pozwoleń na budowę wydawanych w gminie Warszawa Centrum od razu jest przez kogoś oprotestowanych. Andrzej Kin, zastępca dyrektora gminnego Wydziału Urbanistyki i Architektury, ujmuje to bardziej obrazowo: – Nie można nawet wbić łopaty w ziemię, żeby ktoś natychmiast nie zaprotestował. Amerykanie nazwali to syndromem NIMBY, Not In My Backyard, byle nie u mnie.
W istocie najczęściej podnoszą larum najbliżsi sąsiedzi planowanej inwestycji, którzy jako strona w postępowaniu wyliczają niedogodności, jakie budowa sprowadzi na ich głowy. Sąsiad potrafi dostrzec naruszenie swojego interesu zarówno gdy nieistniejąca budowla grozi przysłonięciem mu widoku z okna, jak też gdy istnieje niebezpieczeństwo, że naruszy ona ekologiczną równowagę okolicy.
Według kodeksu postępowania administracyjnego „stroną jest każdy, czyjego interesu prawnego lub obowiązku dotyczy postępowanie albo kto żąda czynności organu ze względu na swój interes prawny”. W praktyce oznacza to, że zaprotestować przeciwko budowie może każdy. Z sąsiedniego domu i zza siódmej ulicy.
Broniący się przed inwestycjami często wzywają do pomocy stowarzyszenia ekologiczne. To skuteczna broń. Wówczas protest przedstawia się znacznie poważniej, bo ekolodzy mogą być stroną w postępowaniu, jeśli stwierdzi się, że budowa faktycznie nie jest przyjazna środowisku. Mogą też zapewnić protestowi obsługę prawną albo kampanię medialną. W ostatecznym wypadku po prostu zablokują budowę (jak autostradę A-4 na Górze św. Anny w 1998 r.). Wydając decyzje o warunkach zabudowy urzędy muszą powiadamiać o tym ekologów. Ekolodzy narzekają, że urzędnicy nie zawsze się do tego stosują.
– Jeżeli są protesty, inwestor najczęściej nie rozpoczyna budowy, bo po co miałby ją później rozbierać – mówi Andrzej Kin.