„Utalentowany pan Ripley” to adaptacja powieści Patricii Highsmith o mordercy-schizofreniku. Tytułowy bohater zabija, żeby zająć miejsce swojej ofiary. Zrobił pan ten film, aby pokazać, że każdy może być mordercą?
W każdym tkwi cząstka Ripleya. Gdyby zapytał mnie pan, czy chciałbym – jak on – zmienić teraz swoją tożsamość, bez wahania odpowiedziałbym, że tak. Chętnie przestałbym gadać o sobie i o mojej pracy. Chodzi mi o sam zamiar przeistoczenia się w kogoś innego. Realizując film sądziłem, że mogę wykorzystać mechanizm powieści kryminalnej, aby się zastanowić, jakim kosztem i czy w ogóle można stworzyć siebie na nowo. „Subiektywnie nasze poczynania wyglądają logicznie. Problem w tym, że sąsiad widzi to inaczej”. Te słowa Ripleya zdradzają moje intencje.
Znam ludzi, którzy wcale nie chcą podszywać się pod kogoś innego.
Owszem, niektórzy wyglądają nawet na zadowolonych z własnego życia. Jednak w pewnych chwilach nie da się powstrzymać marzeń. Pragniemy uwolnić się od własnej tożsamości, zapomnieć o przeszłości. Byle przerwać monotonię codzienności, która – jak wyrok – bywa ciężarem nie do uniesienia.
W powieści wątek zamiany osobowości nie jest tak mocno eksponowany jak w filmie.
Pyta pan, dlaczego odchodzę od oryginału? Wyjaśnię to na prostym przykładzie. Napiszmy kilka zdań. „Wszedł do pokoju. Znajdowało się tam kilka osób. Rozmawiali przez pół godziny. On odczuwał samotność”. Są to informacje, dzięki którym czytelnik uruchamia wyobraźnię. Umieszczone w scenariuszu – nic nie znaczą. Operator zaraz mnie spyta: gdzie ci ludzie siedzą? Ile jest wśród nich kobiet? Czy są meble w pokoju? Jaka jest pora dnia? A na koniec zwróci mi uwagę na niezręczne sformułowanie: „odczuwa samotność”.