Kwaśniewski zdobył trzy razy tyle głosów co drugi w kolejności Andrzej Olechowski i trzy i pół raza tyle co Marian Krzaklewski. Sukces Kwaśniewskiego nie ma precedensu, nie ma precedensu również porażka kandydata uważającego siebie za głównego spadkobiercę obozu solidarnościowego; lidera, który trzy lata temu poprowadził swoje ugrupowanie do efektownego zwycięstwa parlamentarnego. Jest to porażka tym dotkliwsza, że Mariana Krzaklewskiego wyprzedził Andrzej Olechowski, polityk wprawdzie znany, ale nie dysponujący żadnymi strukturami partyjnymi.
To była najkrótsza chyba noc wyborcza spośród tych, które przeżyliśmy w ciągu ponad 10 lat praktykowania demokracji. Sztaby wyborcze pustoszały wyjątkowo szybko, nawet w sztabie zwycięzcy trudno było zauważyć wielką radość z sukcesu. Raczej przyjęto go jako coś oczywistego. U kontrkandydatów pozostały niewielkie grupy, by próbować robić tłok przed telewizyjnymi kamerami. Krajobraz po bitwie wydaje się bowiem dość mocno spustoszony. Nie ma drugiej tury, która dla kandydata AWS miała być nową legitymacją do przewodzenia swej formacji, nie ma nawet owego wymarzonego drugiego miejsca. Na drugim miejscu jest kandydat bezpartyjny, który odniósł niewątpliwie wielki indywidualny sukces, ale zupełnie nie wiadomo, na co ten sukces może się przełożyć. Czy są to miliony głosów, które dziś przyszły, a jutro odejdą, gdyż nie znajdą żadnego sztandaru, pod którym mogłyby się trwale zjednoczyć?
Na ten krajobraz po bitwie składa się klęska Lecha Wałęsy, człowieka legendy, który wprawdzie obalił komunizm, ale ma dziś problemy z uzyskaniem 1 proc. społecznego poparcia (być może Polacy powiedzieli właśnie Wałęsie – za kilka lat pomniki tak, ale prezydentura już nie). Składają się nań zawiedzione nadzieje tych, którzy liczyli, że właśnie przy okazji tych wyborów wokół Jana Łopuszańskiego uda się zacząć budować obóz narodowo-katolicki, antyeuropejski, bardzo konserwatywny.