Podobnie było w 1960 r., kiedy losy kampanii też ważyły się do końca i o minimalnym zwycięstwie J.F. Kennedy’ego zadecydował – jak twierdzą znawcy – nieogolony zarost i pot na zmęczonej twarzy jego przeciwnika Nixona w czasie pierwszej w historii debaty w TV. Wtedy jednak obaj rywale dyskutowali o zapóźnieniu Ameryki w wyścigu rakietowym z ZSRR za kadencji prezydenta Eisenhowera i tego rodzaju problemy były głównym tematem wyborczej kampanii. Dziś wydarzeniem, szeroko roztrząsanym przez amerykańskie media, są pocałunki – osławiony głęboki pocałunek wiceprezydenta z żoną Tipper pod koniec konwencji demokratów w Los Angeles oraz całus złożony na policzku „królowej konfesyjnych talk-shows” Opry Winfrey przez gubernatora Busha. Takie mamy czasy.
Pierwszy „Big Kiss” – jak całkiem poważnie piszą niektórzy komentatorzy w USA – przechylił szale sympatii na korzyść Gore’a, dotychczas uważanego za sztywniaka, i zapoczątkował jego hossę na giełdzie przedwyborczych notowań. Drugi całus miał jakoby podnieść notowania gubernatora Teksasu, który raz jeszcze zaprezentował się jako polityk o dużym uroku osobistym i od zeszłego tygodnia zrównał się w sondażach z wiceprezydentem. Ale to oczywiście przesada z tymi pocałunkami, bo przecież były jeszcze inne epokowe wydarzenia. Najpierw Bush obraził znanego dziennikarza prestiżowego „The New York Timesa” nazywając go „dupkiem”, a potem jego sztab wypuścił w TV reklamę przedwyborczą, w której na ekranie ukazuje się w ułamku sekundy słowo: rats (szczury) jako ilustracja krytyki demokratycznej administracji. Odebrano ten chwyt jako perfidną, odwołującą się do podświadomości perswazję w orwellowskim stylu.