Gdyby w ostatnim pojedynku Sylwia Gruchała pokonała Valentinę Vezzali, Polki zdobyłyby złoty medal i największy sukces w dziejach polskiego floretu kobiecego byłby jeszcze większy. Ale Gruchała choć walczyła dzielnie, przegrała i przegrawszy była w pierwszej chwili zła i smutna, i w swej złości i smutku miała słuszność – w końcu przegrała. Rychło jednak, i również jak najsłuszniej, smutek spowodowany niezdobyciem złotego medalu ustąpił miejsca radości spowodowanej zdobyciem medalu srebrnego i na zaszczytne drugie miejsce na podium nie tylko Gruchała, ale cała nasza drużyna floretowa wstępowała rozpromieniona. Jeszcze bardziej od Polek, które przegrały z Włoszkami, były na tym podium zadowolone Niemki, które przegrały i z Włoszkami, i z Polkami. Nie mówię, że stojące najwyżej na podium Włoszki były niezadowolone albo że były mniej zadowolone, tego nie mówię w żadnym wypadku. Włoszki, owszem, były zadowolone bardzo, tyle że Polki były zadowolone bardziej, a Niemki najbardziej.
Olimpiada jest bardzo dobrym pretekstem do snucia relatywistycznych rozważań. Z pozoru jest to festyn najczystszej i najszlachetniejszej rywalizacji, z pozoru nigdzie indziej nie ma tak ścisłego rozróżnienia pomiędzy zwycięstwem a porażką – w istocie immanentna szlachetność idei olimpijskiej zakłóca ten podział. Dlaczego Niemki choć najbardziej przegrały, były najbardziej zadowolone? Odpowiedź jest prosta jak kolejność na mecie. Niemki choć najbardziej przegrały, dużo zarazem wygrały, gdyby bowiem przegrały jeszcze bardziej, znalazłyby się poza strefą medalową, poza zwycięskim obszarem, co zresztą nie znaczy, że przegrałyby definitywnie – sam udział w olimpijskim finale był ich wielkim zwycięstwem. Poza tym Niemki jako trzecie mają jeszcze w życiu do zdobycia srebro i złoto, Polki jako drugie mają do zdobycia samo złoto, Włoszki jako pierwsze nic już do zdobycia nie mają.