Ryszard Olchowik obliczył, że chodząc tylko podczas letnich urlopów obejdzie kraj za jakieś 11 lat, akurat na rok 2000. Poszedł, bo jak powiada, takie miał marzenie. – Od dziecka nosiło mnie. Kochałem chodzić. Wybrał granicę, ponieważ granica ciągnęła go jak magnes. – To było zawsze tabu, temat mroczny, słabo zbadany. Magiczna sprawa po prostu.
Stojąc na dworcu w Zubkach Ryszard Olchowik nie mógł się zdecydować, czy iść w górę, czy w dół mapy. Rzucił monetą. Wyszło, że ma iść w górę, ale wtedy stwierdził, że jednak chce iść w dół, bo idąc w dół na najtrudniejszą do przejścia granicę południową (góry!) dotrze już za dwa, trzy lata. Idąc w drugą stronę dotarłby tam dopiero za siedem, osiem lat jako człowiek tuż przed pięćdziesiątką.
Obce terytorium miał po lewej ręce, kierunek pokazywały mu słupki graniczne z orłem bez korony. Każdy miał swój kolejny numer. Zasada była taka, że stojąc przy jednym słupku powinien widzieć następny. Dzięki temu, teoretycznie, mógł obejść Polskę bez mapy. W praktyce nie mógł, bo w wielu miejscach przestrzeń między słupkami okazała się nie do przebycia. Wtedy zmuszony był wejść w głąb Polski na dwa, trzy kilometry, żeby ominąć przeszkody.
Kołek na wszelki wypadek
Pierwszy nocleg wypadł mu nad Swisłoczą. Rzeczka była szeroka na kilka metrów, na drugim brzegu wciąż istniał Związek Radziecki, który, jak oświadczali jego przywódcy, nie zamierzał ingerować w wewnętrzne sprawy Polski, niemniej z uwagą obserwował zachodzące w niej zmiany. Olchowik nocował u chłopa, bo nie miał ze sobą namiotu. Lekkie, małe namioty miały się w polskich sklepach pojawić rok później, kiedy wszystko, co nie jest zabronione, stanie się w gospodarce dozwolone. Jeden z takich namiotów, import z Chin, wiosną dotrze do sklepu sportowego w Gnieźnie, a Ryszard Olchowik kupi go.