Przed paroma tygodniami otrzymałem list od Jerzego Giedroycia, w którym Redaktor prosił, aby w dziale Raportów „Polityki” zająć się sprawą małych i średnich przedsiębiorstw. Polecał naszej uwadze francuskie metody wspomagania małych firm, sugerował rozmówców, przekonywał, że sprawa jest wielkiej wagi i pilności. W podobnym tonie jakiś miesiąc czy dwa wcześniej zwracał mi uwagę na konieczność poważniejszej dyskusji o przyszłości i formie przekształceń Polskich Kolei Państwowych... Niby nic nadzwyczajnego; wiedzieliśmy, że Jerzy Giedroyc uważnie czyta polską prasę, że jeśli zobowiążemy się do podjęcia jakiegoś podsuwanego tematu (a Redaktorowi trudno było odmówić), to nas przypilnuje i upomni się o publikację. Niesamowite było to – o czym kompletnie nie myślałem odpisując na listy Redaktora – że przecież ta korespondencja pochodziła od człowieka 94-letniego, właściwie już uwięzionego wiekiem i fizyczną słabością w Maisons-Laffitte, który w dodatku nigdy nie odwiedził powojennej Polski. A jednak mieliśmy poczucie Jego nieustannej obecności między nami i to nie w pomnikowej postaci Niezłomnego Księcia, Mędrca i Autorytetu, ale krytycznego, często złośliwego, uczestnika, czujnie wyłapującego głupstwa nawet drugorzędnych polityków, reagującego z temperamentem w sprawach wielkich i zupełnie przyziemnych.
Dla kilku pokoleń polskiej inteligencji był postacią symboliczną, legendą. Ci, którzy czytali szmuglowane przez granicę kolejne numery „Kultury” czy książki wydawane przez Instytut Literacki, mieli świadomość, że pod Paryżem jest nasz nowy Hotel Lambert, maleńka oaza Wolnej Polski przeciwko wielkiemu imperium.
Sam publikował niewiele (ostatnio już tylko „Notatki Redaktora” w swojej „Kulturze”), ale dość chętnie udzielał wywiadów.