Imprezę obsługiwało 90 kamer, które transmitowały skrzętnie show z udziałem tancerzy, piosenkarzy, chórów i dwutysięcznej orkiestry dętej, defiladę rekordowej liczby 200 ekip sportowych, a wreszcie akt zapalenia znicza olimpijskiego. Do końca nie było wiadomo, kto zapali i jak będzie to wyglądać – obowiązywała w tej sprawie ścisła tajemnica, dzięki czemu widowisko dodatkowo zyskać miało na dramatyzmie.
Wymóg dramatyzmu jest, co oczywiste, istotą sportu, a tym samym sportowej transmisji telewizyjnej. Inaczej jednak ogląda się widowisko takie jak ceremonia otwarcia olimpiady. Już zawczasu każdy wie, że będą przemówienia, defilada i zapalenie znicza i trudno, by sam fakt obecności tych elementów towarzyszących całej nowożytnej historii olimpiad kogokolwiek wstępnie ekscytował. Uwaga skupia się na czym innym: na oprawie, która w ostatnich dziesięcioleciach stała się czymś w rodzaju autonomicznego widowiska. Jego punktem centralnym jest specjalnie przygotowywany show.
W 1980 r. na okrojonej z powodu bojkotu państw zachodnich olimpiadzie w Moskwie widzów starano się zachwycić wielkimi „żywymi obrazami”, z których najlepiej wypadł chyba ten przedstawiający maskotkę igrzysk – niedźwiadka Miszkę. Cztery lata później w Los Angeles do głosu doszły elementy rewiowe (współtwórcą był reżyser otwarcia tegorocznej olimpiady Ric Birch) i na dobrą sprawę od tego czasu każda inauguracja igrzysk czy to letnich, czy zimowych łączy w sobie walory cyrku, baletu, popkoncertu i znanej z tradycji masowej kultury realnego socjalizmu spartakiady.
Przeważa wyraźnie stawka na monumentalizm wykorzystujący przy okazji zdobycze najnowszej techniki telewizyjnej, a także komputerowej. W 1988 r. przebojem olimpiady w Seulu była piosenka skomponowana przez komputer właśnie, zaś teraz Ric Birch przyznaje, że impreza w Sydney była możliwa do zorganizowania tylko dlatego, że istnieją komputery.