Polszczyźnie grozi wyginięcie – tak jak rzadkim gatunkom ptaków i zwierząt. Po raz pierwszy powiedział to głośno prof. Walery Pisarek w 1995 r., podczas I Forum Kultury Słowa we Wrocławiu, popierając tę hipotezę obliczeniami amerykańskich językoznawców, którzy proces obumierania języków znają doskonale z badań własnego kontynentu. W specjalistycznej prasie od kilkunastu lat pojawiają się ponure przewidywania lingwistów. W artykule z 1992 r. opublikowanym w czasopiśmie „Language” Michael Krauss z Alaska Native Language Center ocenia, że za 100 lat 90 proc. spośród używanych dziś języków będzie martwych lub zagrożonych. Nawet jeśli ta prognoza jest zbyt pesymistyczna (wielu lingwistów uważa, że wyginie o połowę mniej języków), to jednak w dużym stopniu oddaje ona globalizacyjną apokalipsę. Centralizacja życia społeczno-politycznego w XX w. nie sprzyja rozwojowi języków małych, zamkniętych społeczności. Nowoczesne komunikowanie wymusza znajomość najpowszechniejszych kodów – w tym głównie angielskiego. Unifikacja językowa jest tania i funkcjonalna. Chłodnych pragmatyków trudno przekonać do popularnego na razie tylko w kręgach akademickich hasła ekologii językowej.
Językiem polskim posługuje się ok. 50 mln osób. Niecałe 40 mln w Polsce i trochę ponad 10 mln poza granicami naszego kraju. Dla porównania – chiński ma ponad miliard użytkowników, angielski – 350 mln, a hiszpański – 250 mln. Te języki (jak również niemiecki, francuski i włoski) nie będą miały kłopotów z tożsamością. I chociaż przemysł rozrywkowy lansuje nowy język hispano-angielski (połączenie hiszpańskiego i angielskiego – jak w piosenkach Ricky’ego Martina) czy też charakterystyczny zwłaszcza dla prezenterów niemieckich telewizji muzycznych niemiecko-angielski (das Job!