Autor „Tako rzecze Zaratustra” przewidywał, że jego imię będzie kiedyś łączone z bezprzykładnym kryzysem ludzkiego sumienia. „Ja nie jestem człowiekiem. Ja jestem dynamitem”, napisał w 1888 r. w „Ecce homo”, po czym – jak gdyby sam został porażony wybuchem miny, którą podłożył w umysłach Europejczyków – zwariował i pozostałe lata swego życia spędził niespełna rozumu na łasce siostry i garstki przyjaciół. Po jego śmierci, 25 sierpnia 1900 r., jego przeciwnicy szydzili: „Umarł Nietzsche. Bóg”, jak gdyby wszystko miało wrócić do normy. Biały człowiek rządził światem. Europa kwitła w wiotkich kwiatach secesji. W Rzymie papież co prawda ogłosił się Nieomylnym, ale nowoczesny człowiek był liberałem, miał do wyboru dowolne autorytety – cesarza, potęgę państwa, postęp techniczny, sprawiedliwość społeczną, wyzwolenie narodowe. Człowiek latał balonem jak ptak i pływał pierwszymi okrętami podwodnymi jak ryba. Odkrywał popędową mechanikę ludzkiej podświadomości i mechanikę idealnego społeczeństwa bez klas i własności. Wynaleziony właśnie karabin maszynowy miał ustanowić równowagę strachu i raz na zawsze zakończyć wojny. Nietzsche stawał się modny wśród modernistów, ale bez przesady. Trwała belle epoque, żyć nie umierać.
Nietzsche wiecznie żywy
Ta nirwana szybko się skończyła. Dwie wojny światowe, przemysłowe ludobójstwo, totalitarne ustroje oparte na ideologiach rasy panów lub klas rządzących, i wreszcie oszałamiające wynalazki techniczne pozwalające człowiekowi stanąć na Księżycu, wyzwolić siłę zdolną zniszczyć wszelkie życie na Ziemi, i wreszcie grzebać w kodzie genetycznym człowieka niczym w kołach zębatych tandetnej maszyny, to wszystko sprawiło, że zmarły sto lat temu chory na umyśle poeta i filozof z małego saksońskiego miasteczka jest wciąż, a nawet coraz bardziej, żywy.