Calibabka – Kraków 1998
Cezary Bodzianowski przez siedem godzin spacerował po Rynku Głównym i w wybrane przez siebie kobiety „z zimną krwią wlepiał wzrok”.
Otrzymał staranne wykształcenie malarskie. Ukończył Królewską Akademię Sztuk Pięknych w Antwerpii, która przygotowuje doskonałych rzemieślników pędzla. Mógłby Bodzianowski zapewne dostatnio żyć z malowania martwych natur, portretów na zamówienie czy pejzaży. Nigdy nie próbował. – Utrzymuję się z gier hazardowych i giełdy – żartuje. Kilka lat temu wygrał sporo pieniędzy w toto-lotka. To mu daje luksus oddawania się sztuce w całkowicie bezinteresowny sposób. – Oszczędności wystarczy jeszcze na kilka lat – dodaje.
Nie dba o pieniądze, nie dba też o rozgłos. Niekiedy na swe akcje zaprasza znajomych, często jednak jedynym ich świadkiem jest żona. Jak wówczas, gdy zbudował w domu namiot z koca (z widokiem wyłącznie na telewizor) i przez dwa tygodnie praktycznie z niego nie wychodził. Widzami jego działań są jednak zazwyczaj przypadkowi ludzie, których drogi krzyżują się z Bodzianowskim w parku, na ulicy, w podziemnym przejściu, w sklepie. Trzeba było mieć jednak dużo szczęścia, żeby wypatrzyć Bodzianowskiego, tkwiącego nieruchomo przez kilka godzin na porzuconym cokole pomnika, ukrytym głęboko w chaszczach parkowych. Czy skulonego jak śpiący wielki ptak, nocą, na szczycie ulicznej latarni.
Kra – Łódź 2000
Artysta ubrany w spodnie w czarno-żółte pasy krążył po małym skwerku, na którym znajdowały się identycznie pomalowane słupki drogowe. Zaczepiał przechodniów i proponował im, by pospacerowali przez chwilę w podobnych spodniach, które na tę okoliczność trzymał pod pachą.
Bodzianowski wygląda, wypisz, wymaluj, jak starszy księgowy ze spółdzielni inwalidów w Ciechanowie za czasów wczesnego Gomułki.