Ameryka jest wszechobecna – nie tylko z powodu superpotęgi wojskowej – ale przez swoje rozpoznawalne łatwo towary, walutę, wynalazki i badania naukowe, pęd ku nowościom, pomysły organizacyjne i oczywiście kulturę masową, którą zalewa nasz glob. Wygląda na to, że Amerykanie poznali pewną receptę na sukces – z jakichś powodów trudną do skopiowania.
„Mamy szczęście, że żyjemy w tym momencie historii (aplauz). Nigdy wcześniej nasz naród nie cieszył się jednocześnie takim dobrobytem i postępem społecznym przy niewielkich kryzysach wewnętrznych. Zaczynamy nowe stulecie z ponad 20 mln nowych stanowisk pracy, najszybszym wzrostem gospodarczym od 30 lat, najniższymi wskaźnikami bezrobocia od 20 lat. Ameryka ma najdłuższy okres wzrostu gospodarczego w całej naszej historii (aplauz). Zbudowaliśmy nową gospodarkę” – tak prezydent William J. Clinton rozpoczął swoje doroczne „orędzie o stanie państwa” w styczniu tego roku.
Uwagi „aplauz” pochodzą ze stenogramu kongresowego, ale amerykańskiej gospodarce bić brawo mógłby cały świat. W 11 lat po ostatecznym zwycięstwie w zimnej wojnie Ameryka może też z pełnym spokojem patrzeć na tych, których kilkanaście lat temu przedstawiano jako jej groźnych rywali: prężną Japonię z jej samochodami i elektroniką użytkową oraz rozpędzającą się Europę. Amerykańskie koncerny, symbol biurokratycznej niewydolności w latach 70. i 80. dominują na światowych rynkach. Azjatyckie tygrysy dostały zadyszki, a Chiny, choć ciągle mają wysokie tempo rozwoju, wydają się – bez demokracji – skazane na drugą ligę.
USA z 4 proc. ludności światowej produkuje ponad jedną czwartą (27 proc.) produktu globalnego. Paul Kennedy, autor bestsellera „Mocarstwa świata. Narodziny, rozkwit, upadek”, zapowiadał schyłek gospodarki amerykańskiej.