Archiwum Polityki

Malowanie płota

Starym dobrym filmom nie daje się spokoju. Najnowszy pomysł jest taki, żeby czarno-białe było kolorowe. W świecie podobne rzeczy robi się już od dawna, na ogół z miernym skutkiem (przykład: „Casablanca”), u nas dopiero się zaczyna. Właśnie trwają prace nad kolorowaniem „Samych swoich” Chęcińskiego, który to obraz po kuracji odmładniającej ma lśnić całą paletą barw. No i teraz Kargul będzie wzywał Pawlaka: „Podejdź no, do malowanego płota”. W kolejce do operacji czeka komedia Chmielewskiego „Jak rozpętałem II wojnę światową”. W ostatnim numerze „Filmu” można już zobaczyć jeden podkolorowany kadr – a może to tylko żart redakcji? – w każdym razie Kociniak prezentuje się imponująco w niebieskich majtkach. Moda jest zaraźliwa i należy oczekiwać, iż w najbliższej przyszłości szminka pokryje kolejne taśmy, spoczywające dotychczas bezpiecznie w filmotece.

Wyjaśnienie historyczne dla młodszych widzów. Otóż w Polsce filmy czarno-białe powstawały z dwóch powodów: pierwszy był oczywisty, po prostu brakowało pieniędzy na taśmę barwną; ale była też przyczyna druga, mianowicie twórcy świadomie i celowo używali taśmy monochromatycznej. (Rzecz jasna były też takie przypadki, że to co było koniecznością, stawało się walorem). Mamy w historii naszego kina filmy czarno-białe, które są prawdziwymi arcydziełami, by wymienić tylko parę tytułów: „Popiół i diament” Wajdy, „Rękopis znaleziony w Saragossie” Hasa, „Nikt nie woła” Kutza czy „Żywot Mateusza” Leszczyńskiego. Zmierzam do tego, by powołać w trybie nagłym społeczny komitet, który ustali kanon filmów polskich, których kolorować nie wolno nigdy i pod żadnym pozorem.

Zdzisław Pietrasik

Polityka 45.2000 (2270) z dnia 04.11.2000; Kultura; s. 44
Reklama