Na liście pacjentów przygotowanych do dzisiejszych zabiegów – osiem nazwisk. Średnia wieku nie przekracza sześćdziesięciu lat. – Miałem już tu 26-latka po zawale serca, który wymagał poszerzenia dwóch tętnic wieńcowych zniszczonych miażdżycą – opowiada dr Adam Witkowski z Pracowni Hemodynamiki Instytutu Kardiologii w Aninie. Ma na sobie tradycyjny zielony strój chirurga, jednorazowe rękawiczki, maskę i ciężki ołowiany fartuch chroniący przed promieniami Roentgena.
Tak wygląda współczesny kardiolog: bez słuchawek i aparatu EKG, za to otoczony aparaturą rentgenowską, cewnikami, monitorami, klawiaturą komputera. Wszystko warte 1,5 mln dolarów. Kardiologia inwazyjna, dzięki której można dziś w sercu poprawić to, co do tej pory udawało się tylko kardiochirurgom, łączy różne specjalności. Wykonujący zabieg musi równocześnie obserwować, co dzieje się w sercu, więc pracownia hemodynamiki (nazwa pochodzi od zabiegów związanych z przepływem krwi w sercu) przypomina gabinet rentgena. Kardiolog inwazyjny może bez usypiania chorego, bez traumatyzującego otwierania klatki piersiowej i przecinania żeber dotrzeć do serca, udrożnić naczynia wieńcowe i uratować pacjenta przed zawałem. Najczęściej – przed kolejnym zawałem.
Kazimierz Gajda, 52-letni właściciel zakładu tapicerskiego z Nowego Dworu Mazowieckiego, przebył zawał w kwietniu i dopiero wtedy dowiedział się, że ma chore serce. Dzisiaj lekarze z Anina będą poszerzać mu jedną z głównych tętnic wieńcowych i założą tzw. stent, dzięki któremu naczynie nie zwęzi się ponownie. Życie Kazimierza Gajdy jest typowe dla polskich zawałowców i ofiar choroby wieńcowej, która zbiera u nas największe żniwo spośród wszystkich schorzeń układu krążenia. Choruje na nią milion osób. Ludzie bagatelizują pierwsze objawy.