Zwiedzając „Splendor baroku” warto zatrzymać się przed niedużym, dobrze malowanym, choć rażącym nieco religijną emfazą „Chrystusem w koronie cierniowej”. Jego autorem był Guido Reni. Dziś to nazwisko zapewne niewiele mówi przeciętnemu zwiedzającemu. A przecież przez ponad dwa wieki pozostawał Reni jednym z najpopularniejszych na świecie włoskich twórców, wielbionym przez kolekcjonerów, adorowanym przez miłośników sztuki. Stawiano go na równi z Rafaelem, Goethe nazwał go „boskim geniuszem”. Dopiero w połowie XIX wieku sława Reniego zaczęła blednąć, a nawet odchodzić w zapomnienie. Dziś zajmuje w podręcznikach należne sobie wysokie miejsce, choć daleko mu do dawnej chwały.
Tak jak z Renim, historia sztuki obeszła się z całym włoskim barokiem. Początkowo podziwiany wszędzie, od Anglii po Niemcy, z czasem coraz bardziej lekceważony i pogardzany, stał się w pewnym momencie synonimem sztuczności i teatralności. „Przypadkowa osoba poproszona o wymienienie kilku nazwisk artystów renesansu, będzie w stanie podać sporą ich listę, zapytana o wiek XVII, prawdopodobnie wymieni tylko Caravaggia” – ubolewał na kartach „Malarstwa włoskiego” Stefano Zufi. I choć w mijającym stuleciu wiek XVII zdecydowanie powrócił do łask miłośników sztuki, to ów renesans zainteresowania zdecydowanie bardziej objął Niderlandy Rembrandta i Vermeera czy Hiszpanię Velazqueza i El Greca aniżeli sztukę Włoch.
„Splendor baroku” to wystawa, której zamiarem było nie tylko przypomnienie tych nieco zapomnianych dokonań malarskich, ale i ponowne oczarowanie nimi Polaków. Ponowne, albowiem raz się już udało. Myślę o spektakularnym pokazie przed paru laty „Złożenia do grobu” Caravaggia i obrazów jego uczniów i naśladowców.