Sport rajdowy od kilku lat rozwija się niebywale, ponieważ ma dwie rzeczy, które niezwykle trudno zdobyć: kibiców oraz sponsorów (importerzy aut, firmy olejowe, koncerny tytoniowe, producenci piwa, wielkie hurtownie). Wpompowane przez nich pieniądze zmieniły oblicze rajdów. Na dalszy plan zeszło „druciarstwo”, jazda na autach przerabianych w garażach przez złote rączki. Na trasach pojawiły się wozy z klasy WRC (World Rally Car), które dotąd można było zobaczyć jedynie w telewizji. – To są jeżdżące pociski o mocy 300 KM, które osiągają prędkość 200 kilometrów na godzinę w 14 sekund i mają nieprawdopodobne możliwości, jeśli idzie o hamulce i zawieszenie – zapewnia kierowca rajdowy Robert Herba.
Jeden sezon ścigania się autem WRC kosztuje grupę sponsorską przynajmniej 2 mln zł. W mistrzostwach Hiszpanii ostatnio wystartowały zaledwie dwa auta klasy WRC, Belgia miała ich także dwa, a Niemcy – trzy. Tymczasem w Polsce jeżdżą aż cztery auta tego typu. – Jeśli idzie o liczbę sponsorów i najlepszych aut wymagających olbrzymich budżetów, Polska jest dzisiaj drugą najsilniejszą ligą w Europie, po Włoszech – zauważa Herba (przyznaje, że pomija Skandynawię, która w sporcie rajdowym zajmuje miejsce zupełnie wyjątkowe i jest klasą dla siebie).
Mówiłem, ale nie słuchali
Rajdy stały się świętem, podczas którego Polak żywiołowo manifestuje swoją miłość do samochodu. Liczba widzów podczas jednej kilkudniowej imprezy dochodzi do stu tysięcy. Kibice, którzy dawniej tworzyli jedynie skromne tło rajdów, teraz swoją obecnością zdominowali, a nawet wręcz przytłoczyli trasy. Stali się poważnym atutem sportu samochodowego, jego największą siłą. Niestety, jest to siła, nad którą coraz trudniej zapanować.
– Kibice to dzisiaj być może największy problem imprez rajdowych – zauważa Jacek Bartoś, wiceprezes do spraw samochodowych w Polskim Związku Motorowym, od 6 lat główny spec od bezpieczeństwa na rajdach w Międzynarodowej Federacji Samochodowej.