Archiwum Polityki

Frankfurt jak Gołota

Czy to się komuś podoba, czy nie, pisanie jest przeważnie cytowaniem. Kiedy chcę coś napisać o targach we Frankfurcie, prawie na pewno cytuję Konwickiego. Nie mam pod ręką książki, w której pisał on o wielkich targach, nie mogę jej znaleźć, jak ją znajduję, nie znajduję cytatu. Ale prawie na pewno Tadeusz Konwicki pisał o tragizmie targów. Literatura jest, jak powszechnie wiadomo, czynnością jednostkową, i kiedy pisząca jednostka znajdzie się w takim miejscu jak frankfurckie targi, musi doznać szoku, pognębienia, upadku. Pozornie powinno to być doświadczenie wzmocnienia, w istocie jest to doświadczenie osłabienia. Kilkudziesięciu piszących kolegów z Polski to jest pestka. Ale jak się człowiek przejdzie po innych pawilonach, to okazuje się, że w przyrodzie występuje nie kilkudziesięciu, ale paręset tysięcy, kilka milionów, a nawet kilka miliardów piszących kolegów. Frankfurckie targi są takim miejscem, w którym nieodparcie przychodzi człowiekowi do głowy myśl, że w zasadzie piszą wszyscy, cała ludzkość to są pisarze, ewentualnie z takim wyjątkiem, że bardzo mała niepisząca część ludzkości to są wydawcy, ludzie handlujący książkami, literaccy agenci. Słowem, doświadczenie targów frankfurckich jest bardzo intensywnym doznaniem totalitarnym.

Gdyby nie to, że po powrocie z Frankfurtu, co miało miejsce nad ranem, włączyłem telewizor i obejrzałem walkę Andrzeja Gołoty z Mike’em Tysonem, być może kolejny raz, ale tym razem zapewne definitywnie zwątpiłbym w człowieczą indywidualność. Obaj ci pisarze, Tyson i Gołota – nie jest to żaden podejrzanego autoramentu dowcip, obaj są, a jak nie są, to będą autorami książek o swoim życiu, obaj ci ludzie pióra starli się w walce morderczej.

Polityka 44.2000 (2269) z dnia 28.10.2000; Pilch; s. 108
Reklama