Najbardziej rewolucyjni okazali się Szumadińcy, Serbowie z serca Serbii. – Gdybyśmy nie obalili reżimu, nie byłoby po co wracać z Belgradu – mówi mer Czaczku Velimir Ilić, który przyprowadził do stolicy dwudziestokilometrową kolumnę ciężarówek i autobusów. 20 tys. osób.
Ludzie z Czaczku pozostali na ulicach Belgradu, póki nie zaprzysiężono prezydenta Vojislava Kosztunicy. – Ogony władzy Miloszevicia przygotowywały kontruderzenie – tłumaczy Ilić nerwowość, jaka towarzyszyła uroczystości złożenia przysięgi. – Uwolniliśmy kraj od dyktatora, zrobiliśmy to co dla nas święte – dodaje. Ilić, pięćdziesięcioletni inżynier, mówi o sobie, że antykomunizm ma we krwi: dziadka powiesili komuniści w 1943 r., ojcu dopiero w latach 60. przywrócono prawa obywatelskie. Jego próbowano zabić.
W Czaczku, gdzie opozycja rządzi od wyborów 1996 r., panuje teraz umiarkowany optymizm. – Trzeba odsunąć od stołków kryminalistów Miloszevicia, trzeba rozpocząć budowę demokratycznego kraju, trzeba dać ludziom pracę i płacę, przywrócić płynność finansową państwa – Ilić jednym tchem wylicza priorytety. Podczas ubiegłorocznych bombardowań NATO w Czaczku zniszczonych zostało sześć fabryk, większość mieszkańców straciła zatrudnienie. – Teraz oczekujemy pomocy od tych, którzy ją obiecywali – mówi mer. – Inaczej nie przetrwamy zimy.
Jeśli coś by się odwróciło, znów pójdą na Belgrad. Poczuli, jaką mają siłę. – Ale ostrzegliśmy także opozycję, że zrobimy to również, gdyby odmiana okazała się tylko zmianą garniturów – uprzedza.
Symbolem przewrotu stał się żółty buldożer, wypożyczył go szef firmy budowlanej z Czaczku. Maszyna miała znaczenie psychologiczne: na jej widok policja ustępowała z drogi.