PZPR i rząd znalazły się w 1980 r. między młotem a kowadłem. Realizacja ósmego postulatu strajkujących: „podnieść wynagrodzenia zasadnicze każdego pracownika o 2000 zł za miesiąc jako rekompensatę dotychczasowego wzrostu cen”, do reszty zrujnowała i tak pusty rynek. A przecież po drodze był jeszcze postulat dziewiąty: „Zagwarantować automatyczny wzrost płac równolegle do wzrostu cen i spadku wartości pieniądza” i dziesiąty: „Realizować pełne zaopatrzenie rynku wewnętrznego w artykuły żywnościowe, a eksportować tylko i wyłącznie nadwyżki” oraz jedenasty: „Znieść ceny komercyjne oraz sprzedaż za dewizy w tzw. eksporcie wewnętrznym”.
Reglamentacja mięsa wydawała się wyjściem jedynym – każdy, bez dręczących kolejek, dostanie po przystępnej cenie tyle, ile mu się na kartkę należy. O ile jednak racjonowanie cukru było proste, gdyż każde 2 kg na głowę miesięcznie będzie identyczne, o tyle mięso i jego przetwory mogły zapowiadać kłopoty. Ogłoszono więc powszechne konsultacje. W Polskę, ze szczególnym uwzględnieniem wielkoprzemysłowych zakładów pracy, udało się 150 pracowników resortu handlu, wspieranych armią działaczy partyjnych.
Reglamentacja – ale jaka?
Władza nie cieszyła się zaufaniem społeczeństwa, więc pierwsze pytanie, na jakie trzeba było odpowiedzieć, uznano za chytre i podchwytliwe – czy kartka ma być wartościowa, czy ilościowo-asortymentowa? Pierwszy wariant, w którym każdy obywatel otrzymać miałby bon wartości np. 150 zł i sam zadecydowałby, czy chce wykupić kilogram szynki, czy też kilka kilogramów mięsa z kością, uznano za naruszający poczucie socjalistycznej sprawiedliwości społecznej. Jakże to, jednemu szynka, drugiemu mortadela? W pierwszym etapie konsultacji zażądano więc zgodnie, by na kartce było wyraźnie wyszczególnione, co się komu należy.