Dygnitarze, którzy dopuszczając się zbrodni u siebie w kraju zaszkodzili również obywatelom jakiegokolwiek innego państwa europejskiego – powinni raczej siedzieć w domu. Narażają się na odpowiedzialność karną, jeśli tylko udadzą się w podróż do Europy.
Argument suwerenności narodowej przestał obejmować sądownictwo i policję. Nie ma „narodowej suwerenności prawnej”, na którą powoływali się obrońcy Pinocheta. Nie istnieje już zasada, że „łajdacy mogą stawać tylko przed własnymi sądami narodowymi”. Kraje, które podpisały stosowne konwencje, muszą godzić się na automatyczną współpracę prokuratury i policji. Policja kraju wzywanego może (a nawet powinna) zatrzymać podejrzanego także na podstawie sądowego nakazu państwa obcego i co więcej – nie bada, czy ten nakaz wydano słusznie, czy nie.
Podpisywanie konwencji międzynarodowych – na przykład o zakazie tortur i ściganiu ich sprawców – nie jest tylko pokazem propagandowym państwa, by sprawić przyjemność humanistom. Może się zdarzyć, że prokurator kraju trzeciego (np. hiszpański) zażąda od nas pomocy w ujęciu przestępcy i narazi na dylematy polityczne lub kłopoty z sojusznikami.
Zasługi dla sprawy narodowej czy zasługi polityczne w ogóle nie chronią przed odpowiedzialnością karną. Coraz trudniej dziś przed sądem europejskim podnosić argumenty polityczne. Ani interwencje krajowe (b. premier Margaret Thatcher uważała aresztowanie Pinocheta za skandal, gdyż, nękano „zasłużonego sojusznika brytyjskiego”), ani zagraniczne (kilku przedstawicieli polskiej prawicy podkreślało zasługi Pinocheta w walce z komunizmem) nie były brane pod uwagę. Interwenci nie chcieli pojąć zasady postępowania: Pinochet nie był aresztowany dlatego, że odwrócił niebezpieczeństwo komunizmu, lecz dlatego, że podejrzewano go o stosowanie tortur.