Obniżenie statusu administracyjnego z reguły wywołuje kryzys w rozwoju miasta. Zwłaszcza wtedy, kiedy poza tym statusem nie ma innych drożdży, na których miasto mogłoby rosnąć. I tak było z większością stolic starych 49 województw. To, że była w nich siedziba wojewody, dawało prestiż, gwarantowało rolę lokalnego ośrodka rozwoju, ułatwiało dojście do pieniędzy z budżetu państwa i kreowało parę tysięcy miejsc pracy w wojewódzkiej administracji i podległych jej instytucjach. Dlatego, kiedy wiosną 1998 r. rząd ujawnił mapę Polski z nowymi 12 województwami, wybuchły ostre protesty, które doprowadziły do wykrojenia 4 dodatkowych. Obrońcom pozostałych wojewódzkich stolic rząd obiecał specjalny program osłonowy, który miał im osłodzić powrót do powiatowej ligi. Wielu samorządowych działaczy do dziś pamięta słowa premiera Jerzego Buzka o tym, że każdy region będzie mógł sobie stworzyć jakąś sztandarową instytucję, będącą jego wizytówką.
Splot interesów
W ramach tego programu można było zabiegać o utworzenie delegatur i zamiejscowych oddziałów likwidowanych instytucji wojewódzkich. Interesy lokalne splotły się tu z interesami resortów i w rezultacie powołano aż 592 delegatury i oddziały zamiejscowe różnych urzędów, służb, inspekcji i straży (średnio po 18 w każdym b. województwie!). W ten sposób, wbrew pesymistycznym przewidywaniom, prawie bezboleśnie rozwiązano problem miejsc pracy dla urzędników ze starej administracji – prawie wszyscy znaleźli je w nowej. W rejestrach urzędów pracy 31 grudnia ub.r. figurowało jedynie 1581 bezrobotnych urzędników, na których czekało 610 ofert.
Władze dawnych miast wojewódzkich najwięcej obiecywały sobie jednak po tej części rządowego programu, która w rzeczowym wymiarze miała im zrekompensować utratę wojewódzkiego statusu i zapobiec degradacji jako lokalnego ośrodka rozwoju.