Kiedyś o Ewie Demarczyk mówiło się „Czarny Anioł polskiej piosenki” albo „skarb narodowy”. I rzeczywiście, żadna inna śpiewająca artystka nie zaskarbiła sobie w Polsce tyle narodowego uwielbienia. Z początkiem lat 60. kojarzony najpierw wyłącznie z Piwnicą pod Baranami, a potem już z paryską Olimpią (1964) i Carnegie Hall (1966) – Czarny Anioł oraz jego „Grande Valse Brillante” stały się nieoczekiwanie najlepszym polskim towarem eksportowym. Dość wspomnieć, że Francuską Legię Honorową Ewa Demarczyk dostała przed Kantorem i Wajdą. A potem, w dziesięć lat po debiucie, Demarczyk na śmierć i życie pokłóciła się z Piwnicą pod Baranami, trzasnęła drzwiami w krakowskim barokowym pałacyku Potockich, by nigdy więcej ich nie otworzyć.
– Miała trudny charakter – przyznaje „piwniczny” kompozytor Zygmunt Konieczny („Tomaszów”, „Pejzaż”, „Groszki”). – Była wielką artystką i wielką złośnicą. Rozstaliśmy się jednak nie tyle z powodu różnicy charakterów, lecz ze względów czysto artystycznych. W pewnym momencie Ewa przestała po prostu akceptować moje pomysły. To jednak normalne, że kompozytor i pieśniarka się rozstają. Gorzej, gdy rozwód twórczy przekłada się na pozostałe relacje ze światem.
Demarczyk była konsekwentna. W 1966 r. zerwała z Zygmuntem Koniecznym i nigdy więcej nie poprosiła muzyka o żadną piosenkę. W kilka lat później pokłóciła się z Piotrem Skrzyneckim i nie zjawiła się nawet na jego pogrzebie. Odcięła się od przyjaciół, potem również od rodziny. Przestała nawet odbierać telefony. W Piwnicy i poza nią roiło się od plotek. Scenicznym szeptem ogłaszano, że Demarczyk za dużo pije, nieciekawie lokuje emocje, traci nie tylko przyjaciół i kolejnych współpracowników, ale także.