W latach osiemdziesiątych znakomity tancerz Stefan Wenta, który uznał, że w balecie spełnił już swoje ambicje, otworzył restaurację w Paryżu. Miejsce było dobrane z najwyższym smakiem: Quai de Montebello, dokładnie naprzeciwko Notre-Dame. Kiedy zmrok zapadał, przepływające stateczki turystyczne rozświetlały południową fasadę katedry ze słynną rozetą trzynastometrowej średnicy. W tak umiejscowionym lokalu mowy być nie mogło o tandecie. Zatrudnił więc Wenta (a właściwie skaperował) kucharza z najwyższej półki, któremu już niejedna w życiu świeciła baedekerowa gwiazdka. Ten dwoił się i troił. Problem, który się wkrótce pojawił, polegał na tym, że dania w wykonaniu mistrza, mówimy tylko o wartości surowców i ingredientów, nie wspominając nawet o ekskluzywnej robociźnie, kosztowały tyle, iż żeby pozyskać klientów, musiał je właściciel wyceniać w menu ze znaczną własną stratą. Taki stan rzeczy nie mógł oczywiście trwać w nieskończoność. Kiedy więc deficyt osiągnął bardzo już niepokojącą sumę, odbył Wenta z kucharzem zasadniczą rozmowę:
– Panie kochany, ja rozumiem, że masło prosto od farmera z Normandii jest lepsze od kupionego w byle jakim sklepie. Idem befsztyki sprowadzane prosto z Argentyny krwistsze są od oferowanych przez francuskie woły... Pozostaje jednak, przepraszam, wulgarna kwestia rentowności.
Kucharz zasępił się, spojrzał Stefanowi głęboko w oczy i odpowiedział ze smutkiem:
– Muszę powiedzieć, że nie spodziewałem się tego po panu. Pan, artysta, radzi mnie, artyście, zaopatrywanie się w masło w supermarkecie? Przecież to tak, jakby miał pan tańczyć na deskach Opery Garnier w wojskowych buciorach...
Zrobiło mi się strasznie głupio – opowiadał później Wenta. Miałem poczucie, że zachowałem się jak skończony cham. Decyzja mogła być tylko jedna.