Kiedy 3 albo 4 czerwca 1978 r. (nikt nie pamięta dokładnej daty) puka do mieszkania Krzysztofa Wyszkowskiego na Pomorskiej w Gdańsku i zgłasza gotowość współpracy z Wolnymi Związkami Zawodowymi, ma niespełna 35 lat. Ale też doświadczenie udziału w strajku w 1970 r. Więcej, był jednym z jego liderów. Z takim kapitałem jest dla WZZ bezcenny: nikt z nielicznego grona nie posiada takiej karty w życiorysie. Ponadto Wałęsa pracuje jako robotnik, a paradoksalnie największym problemem opozycyjnego syndykatu jest wtedy dotarcie do zakładów pracy. Ma też parę innych zalet.
Do stoczni trafił przez przypadek.
Miał 24 lata, kiedy zdecydował się wyjechać z Popowa, biednej wsi na Pojezierzu Dobrzyńskim. Tam się wychował z sześciorgiem rodzeństwa, tam zdobył papiery fachowca od mechanizacji rolnictwa i praktykę w fachu elektryka, tam zaczął pracę w Państwowym Ośrodku Maszynowym i zyskał opinię złotej rączki (oraz zarobił pierwsze pieniądze z fuch). Ale tam też rzuciła go dziewczyna, a efektem urażonej ambicji była ucieczka w świat.
Dla Popowa wielkim światem był wtedy Gdańsk. A że tuż po wyjściu z pociągu Wałęsa spotkał kolegę z zawodówki, pracującego w stoczni, więc tam zgłosił się do pracy. Zaczął 30 maja 1967 r. na wydziale W-4 jako elektryk okrętowy.
W grudniu 1970 r. był już żonaty, dopiero co urodził się mu syn. W poniedziałek, 14, wziął wolne, bo chciał kupić dla pierworodnego wózek. A to wtedy na wieść o podwyżce cen żywności w stoczni wybuchł strajk. Następnego dnia Wałęsa przyszedł do pracy, ale szybko przyłączył się do tych, którzy zdecydowali się na dalszy protest. Był w tłumie, który szturmował KW i komendę milicji. Tam też miał próbować negocjować warunki uspokojenia nastrojów. Kiedy wrócił do stoczni, koledzy wybrali go do komitetu strajkowego, choć miał 27 lat i, jak przyznawał, żadnego pojęcia o prowadzeniu protestu.