Janusz Wróblewski: – Dlaczego pan, reżyser i scenarzysta z północnej Irlandii, podjął się opowiedzenia o ruandyjskiej tragedii?
Terry George: – Afryka jak w soczewce skupia największe problemy postkolonialnego świata. Ten zrujnowany, pogrążony w skrajnej nędzy kontynent odzwierciedla polityczne i moralne dylematy związane z kryzysem demokracji na świecie, sprawowaniem władzy, upadkiem wartości. To kolejny po Bliskim Wschodzie punkt zapalny, który w każdej chwili grozi wybuchem na wielką skalę. Amerykanie tego nie dostrzegają. Zajęci ściganiem Osamy ibn Ladena i łapaniem arabskich terrorystów nie są w stanie ocenić realnie tego zagrożenia. Tłumaczenie im, że np. Mandela jest kluczową postacią dla Trzeciego Świata, być może ważniejszą nawet niż przywódca Iraku, mija się z celem.
Czy doświadczenie wojny religijnej pomiędzy katolikami i protestantami w pana ojczyźnie pomogło panu lepiej zrozumieć konflikt Hutu i Tutsi?
Przyczyny krwawych, przewlekłych sporów w Irlandii i Ruandzie są zupełnie różne, ale mechanizm nakręcania spirali nienawiści w skłóconych społeczeństwach działa podobnie. W tym sensie było mi łatwiej. Zawsze tam, gdzie dochodzi do zderzenia sprzecznych interesów: rasowych, religijnych, klasowych czy kulturowych, pojawia się pokusa siłowego rozwiązania. To prosta droga do politycznego ekstremizmu. Zwalczające się strony zamiast dyskutować i wypracowywać wspólne stanowisko, zaostrzają je. Chcąc kontrolować sytuację, zaczynają demonizować przeciwnika, wciągają w brudną grę media, manipulują emocjami odbiorców. Weźmy Stany Zjednoczone. Proszę sobie przypomnieć histerię po zabójstwie prezydenta USA Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Jak pan być może wie, sprawozdawcy radiowi z Południa, którzy nienawidzili czarnych, puścili plotkę, że zamach przygotowali murzyńscy ekstremiści i zaczęli nawoływać do samosądów.