Tworzeniem programów komputerowych zajmuje się stosunkowo niewielka grupa ludzi, wszyscy jednak z tego oprogramowania korzystamy. Pralki, kuchenki mikrofalowe, komórki i kasy fiskalne, bankomaty i zegarki elektroniczne – wszędzie mamy do czynienia z oprogramowaniem, które zawiera precyzyjny kod funkcjonowania tych urządzeń. Programy te pisane są w specjalnych językach przez informatyków. Ich praca polega więc na pisaniu szczególnego rodzaju tekstów. Dlatego przyjęto w latach siedemdziesiątych, że interesy twórców oprogramowania chronione będą prawem autorskim.
Ma to ogromne znaczenie praktyczne. Kiedy kupujemy w sklepie grę komputerową lub edytor tekstów, nie stajemy się ich właścicielami. Otrzymujemy jedynie licencję określającą warunki, na jakich możemy korzystać z produktu. Stany Zjednoczone na eksporcie praw autorskich do programów komputerowych zarobiły w 2001 r. 61 mld dol., podczas gdy eksport filmów i licencji na programy telewizyjne dał im ok. 14,5 mld.
Giganci dyktują reguły
Już jednak na początku lat dziewięćdziesiątych część twórców oprogramowania (zwłaszcza duże amerykańskie firmy informatyczne) zaczęła dochodzić do przekonania, że prawa autorskie zbyt słabo chronią ich interesy. Lepsza formuła to patent. W efekcie do Urzędu Patentowego w Stanach Zjednoczonych (podobnie jak i do Europejskiego Urzędu Patentowego) zaczęły napływać tysiące zgłoszeń wywołując jednocześnie wrzawę, która trwa do dzisiaj.
Jednym z jaskrawych przypadków nowych obyczajów, który do dzisiaj wywołuje zgrozę, było przyznanie w 1993 r. w Stanach Zjednoczonych firmie Compton Multimedia patentu na samą ideę multimediów. Pod wpływem protestów sąd uchylił decyzję urzędu patentowego. W przeciwnym razie każdy, kto dziś przygotowuje prezentację za pomocą popularnego PowerPointa, musiałby wnosić opłatę licencyjną.