Amerykański duch wyparował? Weźmy filmowe i literackie bestsellery ostatnich lat. Ponury katastrofizm prozy Cormicka McCarthy’ego („The Road”) czy depresyjną, postmodernistyczną powieść Dona De Lillo „The Falling Man”, świadectwo bolesnej traumy po ataku 11 września, trudno zestawić z krzepiącym optymizmem klasycznej powieści Johna Steinbecka „Na wschód od Edenu”. Dokonuje się dziś gorzkich rozrachunków z przeszłością Ameryki, jak w powieści Phillipa Rotha „The Human Stain” (rasizm) albo odbrązawia tradycyjne mity, na przykład pionierską legendę Pogranicza, jak w nominowanym do Oscara filmie „Poleje się krew”.
W „Terroryście” John Updike zaprasza Amerykanów do krytycznego spojrzenia na swoją kulturę oczami muzułmanina. W eseistyce pojawiły się utwory, jakich można byłoby oczekiwać raczej w starej Europie. W „Against Happiness” Eric G. Wilson głosi pochwałę cierpienia i melancholii jako źródeł twórczości. Nic odkrywczego, ale przecież w Ameryce być szczęśliwym to obowiązek. Przebrzmiały?
Mnożą się porównania Ameryki do Cesarstwa Rzymskiego. W książce „Are We Rome?” autor Colleen Murphy nie ogranicza się do takich oczywistych analogii jak dominacja militarna czy otwartość na imigrantów. Jak w antycznym cesarstwie w USA rosną do monstrualnych rozmiarów rozpiętości dochodów – szefowie hedge funds zarabiają miliardy dolarów rocznie, a współczesnym helotom pozostaje to, co kapnie z pańskiego stołu, plus igrzyska. Podobnie jak starożytny Rzym, Ameryka ma kłopoty z niedoborem rekruta i musi do armii pozyskiwać obcokrajowców w zamian za obietnicę obywatelstwa. Stolica amerykańskiego imperium żyje w przekonaniu, że jest pępkiem świata – tak samo jak Rzym 2000 lat temu.