Po 13 latach wolności Artur Drobiński, architekt z Polski południowej, właściciel średniej firmy budowlanej, dołączył do armii inteligenckich frustratów polskich, szacowanej przez socjologów na jakieś 2 mln osób. Inżynier D. skończył 45 lat. Przy pierwszej wolnej urnie stanął entuzjastycznie jako ukształtowany inteligencko obywatel. Miał wykształcenie, zasady i poczucie misji. Chciał zbudować nową Polskę. Założył firmę budowlaną, miał być kołem zamachowym kapitalizmu. Pierwsze lata, choć trudne, dawały nadzieję i satysfakcję. Budował osiedla, zatrudniał sto osób, był bliski stworzenia imperium. Czuł się potrzebny. Połowa lat 90. to były czasy oszałamiającej hossy, błyskotliwych karier ludzi z dyplomem i awansów, które nie miały się skończyć. „Byliśmy lepsi od Irlandii” – komentuje w „Res Publice Nowej” Andrzej Sadowski z Centrum im. A. Smitha. – Nasz kraj miał po około7 proc. wzrostu gospodarczego przez trzy lata z rzędu i to bez niczyjej pomocy.
Ten prawdziwy cud gospodarczy był dziełem milionów anonimowych twórców, takich jak inżynier D. Niestety, gałąź, na której siedzi inżynier, wprawdzie jeszcze nie trzasnęła z hukiem, niemniej ugina się stopniowo ku ziemi, a raczej ku rozwartym paszczom aligatorów z działów egzekucji należności banków komercyjnych. Nadeszła recesja, imperium wkrótce może pójść pod młotek.
Ostatni sprawiedliwy frajer
Poczucie braku sensu mrówczej pracy zamajaczyło inżynierowi D. trzy lata temu, kiedy liczba klientów niepłacących w ogóle za remonty i budowy przekroczyła trzy czwarte liczby wszystkich klientów, co z kolei wkręciło firmę Bud-pol SA w spiralę długów. Czarę goryczy przelała postawa znajomego proboszcza, któremu firma wyremontowała dom parafialny, a który wyparł się w żywe oczy jakiejkolwiek współpracy z inżynierem D.