Sejm przyjął nowelizację ustawy oświatowej: od 1 września 2004 r. nauka w zerówkach będzie obowiązkowa dla wszystkich sześciolatków. W nerwowej atmosferze końca roku dyrekcje wielu podstawówek demonstrowały niechęć: znowu nam coś dokładają?
Wcześniej odbyła się spora polityczna przepychanka. Wszyscy jej uczestnicy zapewniali, że chcą dobrze, choć każdy na inny sposób. Lewica – dając dzieciom szanse lepszego przygotowania do nauki. Prawica – broniąc rzekomo zagrożonych praw rodziców. Włodarze samorządowi deklarowali, że każdego uczyć każą, jeśli budżet da im pieniądze. Przedstawiciele resortu edukacji dowodzili, że pieniądze na naukę sześciolatków regularnie trafiają do samorządów w ramach budżetu na zadania własne, gdyż prawo do nauki w zerówce mają wszystkie dzieci.
Skacząc sobie do oczu w sprawie pieniędzy politycy wyrazili zarazem zgodne przekonanie, że liczy się efekt edukacyjny, który przybliży nas do Europy, o co wszystkim chodzi. W istocie w sprawie pierwszorzędnej społecznej wagi zawarto kolejny zgniły kompromis, odsłaniając przy okazji niektóre błędy i przekłamania dotychczasowej polityki oświatowej. Natomiast cel najważniejszy, jakim powinno być wyrównywanie szans edukacyjnych dzieci ze wszystkich środowisk, pozostał w sferze pobożnych życzeń.
Przyjęta nowelizacja dość zasadniczo odbiega od zeszłorocznych ambitnych zamierzeń ministra edukacji. Projektowano, że wszystkie sześciolatki pójdą na rok do przedszkola (tylko wyjątkowo oddziały dla nich mogłyby być tworzone w szkołach). Miał to być pierwszy ważny krok polityki oświatowej w kierunku tworzenia nowoczesnej sieci wychowania przedszkolnego. Rząd obiecywał pomóc finansowo gminom o najniższych dochodach w zakładaniu lub odtworzeniu zlikwidowanych wcześniej przedszkoli. Brzmiało to bardzo obiecująco i dalekowzrocznie.