Dyskusja o koniecznej reformie finansów publicznych ciągle skupia się na sprawie drugorzędnej, czyli podatkach bezpośrednich, dla budżetu wcale nie najważniejszych. Ale dla obywateli jak najbardziej. Zarówno bowiem PIT (podatek od dochodów osobistych) jak i CIT (dochodowy od przedsiębiorstw) najsilniej uderzają w tych, którzy ciągną gospodarkę do przodu. Są więc odbierane jako kara za wydajną pracę.
Udział w dyskusji o podatkach jest też istotny dla polityków, stwarza im bowiem szansę łatwego zdobycia punktów, jeśli zaprezentują się jako obrońcy ubogich. Ci, którzy mają niewielkie pojęcie o prawdziwych przyczynach kryzysu finansów, dyskusję o podatkach sprowadzili do fałszywego dylematu – czy państwo da bogatym odetchnąć, czy też ich przydusi. Takie stawianie sprawy prowadzi donikąd.
Spróbujmy więc, przynajmniej na początku, odsiać argumenty ideologiczne od merytorycznych i przyjrzeć się, o czym naprawdę dyskutujemy.
Z czego żyje budżet?
Lwią część dochodów państwa stanowią podatki pośrednie – VAT i akcyza (doliczane do ceny towarów i usług), dające w sumie ponad 62 proc. wpływów do budżetu. Dość powszechnie uważa się, że są one dla gospodarki zdrowsze od bezpośrednich, ponieważ „karzą” nie za pracę, ale za konsumpcję.
Jak przypomnieli w „Rzeczpospolitej” Wiesław Walendziak i Marek Budzisz, sama tylko redukcja wyłączeń, zwolnień i ulg w podatku VAT mogłaby dać budżetowi ok. 46 mld zł dodatkowych przychodów, umożliwiając – teoretycznie – nawet całkowitą likwidację podatku dochodowego od osób prawnych i fizycznych. Nie znaczy to – oczywiście – że operacja w takiej skali jest do przeprowadzenia bez negatywnych konsekwencji gospodarczych.
Dziś wzdłuż naszych granic, zwłaszcza z Niemcami, kwitnie handel przygraniczny.