Stadion Camp Nou w czasie meczu przypomina otwartą salę koncertową, w której orkiestra przez 90 minut stroi instrumenty. Lekki szmerek, przerywany co jakiś czas pojedynczym gwizdem albo wyciem z oddali, jakby jakieś kompletne beztalencie grzało głos przed występem. Z najwyższych trybun, jakieś dwieście metrów w prostej linii od płyty boiska, dochodzi delikatny tusz – to kibice przyjezdni. Za bramką od strony południowej kilkuset Boixos Nois (wariatów), najbardziej zagorzałych bywalców Camp Nou wyposażonych w piszczałki, trąbki i bębny dmie, trąbi, wali – tylko dlaczego nic nie słychać?
– Nie słychać, bo nic nie może być słychać na stadionie, który mieści 120 tys. ludzi – mówi Jordi Sant, prezes Penya Almogavers, klubu kibica, do którego należy wielu Boixos Nois.
Co to za wytłumaczenie? A gdzie pasja, żywioł kibiców Futbol Club Barcelona uważających się za najlepszych na świecie? Gdzie mit największego i najpiękniejszego boiska piłkarskiego w Europie? Przecież żaden inny stadion wypełniony taką masą ludzi nie brzmi jak stare kuchenne radio, którego nikomu nie chce się wyłączyć. A Camp Nou tak właśnie brzmi.
To wszystko pozory. Od kilku miesięcy Barcelona – miasto i klub – znajdują się w stanie wrzenia. Na początku roku po serii porażek i doprowadzeniu drużyny niemal do strefy spadkowej odszedł holenderski trener Louis Van Gaal, a zaraz potem prezydent Joan Gaspart. Obecnie wiadomo, że Barça – kierowana przez Serba Radomira Anticia – nie spadnie z ligi, ale klub, który jako jedyny w Europie od początku współzawodnictwa na kontynencie w 1955 r. walczył o jedno z europejskich trofeów, po raz pierwszy może nie zakwalifikować się nawet do rozgrywek o Puchar UEFA.