W minionym tygodniu padł rekord notowań euro w stosunku do dolara. Po czterech i pół roku od swoich narodzin wspólna waluta dwunastu państw Unii znowu jest bardzo silna, a w najbliższych miesiącach może jeszcze się wzmocnić. Wśród inwestorów zwyciężyło przekonanie, że gigantyczny amerykański deficyt w handlu, i jeszcze większa dziura w budżecie, koszty wojny w Iraku, a wreszcie wyjątkowo niskie stopy procentowe w USA nie rokują dobrze na przyszłość. Wygląda na to, że dzisiaj, mimo całej słabości europejskiej gospodarki, wolą oni inwestować na starym kontynencie i kupować tutejsze, lepiej oprocentowane obligacje, co oczywiście zwiększa popyt na euro i podbija jego kurs. Paradoksalnie więcej zmartwień z powodu takiego właśnie układu sił na walutowych rynkach mogą mieć europejscy, a nie amerykańscy politycy. Silna waluta to niby powód do dumy, ale nie zawsze i nie wszędzie.
Silne euro zmniejsza opłacalność eksportu do USA i utrudnia konkurencję na tym niezwykle ważnym rynku. A ponieważ popyt wewnętrzny w Europie też jest słaby, to szanse na odzyskanie znośnego tempa wzrostu gospodarczego w eurolandzie znowu zmaleją.
Z kolei amerykańscy eksperci oficjalnie niepokoją się coraz gorszą kondycją dolara, ale nowy, wywodzący się z kół przemysłowych, minister skarbu John Snow wyraźnie nie podziela ich obaw. USA marzy się teraz wzrost eksportu, zmniejszenie deficytu w bieżącym bilansie płatniczym i rozruszanie gospodarki. W tej sytuacji słabszy, ale nadal cieszący się zaufaniem świata finansów, dolar to niemal dar niebios, który ułatwi osiągnięcie wszystkich tych celów. Tak się dziwnie składa, że amerykańska waluta słabnie zawsze wtedy, gdy jej emitent najbardziej tego potrzebuje.