Normana Daviesa kochamy z trzech przyczyn. Swoją książkę o Polsce z 1981 r. zatytułował „Boże igrzysko”, co najsłuszniej objaśnia, że nasz dziwny kraj jest jakąś igraszką w ręku Boga (a potwierdzenie tego znajdujemy do dziś na pierwszych stronach gazet). Dalej: książkę napisał po angielsku, więc w języku światowym, i zapewnił nam dobrą publicity. Wreszcie kochamy go dlatego, że nie jest nudnym historykiem, lecz wybitnym publicystą historycznym (co zresztą wśród historyków budzi często niechęć, albo wręcz irytację: Jak mógł napisać ponadtysiącstronicowe „Wyspy” w trzy lata po gigantycznym studium „Europa”? – pyta brytyjski recenzent). A co nas to obchodzi! Widocznie mógł.
W książce można znaleźć wszystkie składniki akademickiego bestsellera: minibiografie, wykresy, statystki, mapki, autor przeskakuje stulecia, księga aż kipi od cytatów, nie stroniąc też od ocen nie żadnych tam historyków, lecz współczesnych dziennikarzy, których sami niejednokrotnie cytowaliśmy: Jeremy’ego Paxmana czy Billa Brysona. Oczywiście, jeśli syntezę historii składa się również z materii tak kruchej i emocjonalnej jak nastroje czy pieśni, można pytać, dlaczego są słowa i nuty „Ty przy mnie trwaj” (której nigdy nie słyszałem), a nie ma wpadającej w ucho „Auld Lang Syne”, starej szkockiej pieśni śpiewanej na zakończenie niemal każdego zjazdu partii czy sentymentalnego zjazdu koleżeńskiego. Dlaczego autor raz tylko cytuje Bagehota i to w sprawie stosunkowo błahej, skoro Bagehot, uważany za twórcę tygodnika „The Economist”, lepiej objaśnił istotę brytyjskiej monarchii niż ktokolwiek inny, a monarchia była dla Wielkiej Brytanii sprawą fundamentalną. Dlaczego tłumaczka nie zweryfikowała cytatu bohaterskiego polskiego kolegi Daviesa, prześladowanego przez komunistów żołnierza ruchu oporu, który mimo prześladowań zachował optymizm: „Przetrwamy!