Norwegia dała Unii kosza dwa razy. Już w 1972 r. ten mały kraj na atlantyckim wybrzeżu Europy mógł zostać członkiem EWG, ale nieznaczna większość głosujących nie zgodziła się na to w referendum. Ponowna próba podjęta w 1994 r. zakończyła się tak samo. Dziś wieją nad Norwegią prounijne wiatry. Aż dwóch z trzech ankietowanych dziś Norwegów deklaruje, że za trzecim razem powiedziałoby Unii tak. I jest to o tyle niezwykłe, że od ostatniego referendum nie prowadzono tu żadnej kampanii na rzecz członkostwa. Przeciwnie: nieporuszanie tego tematu było podstawą konsensu politycznego. W deklaracji obecnego koalicyjnego rządu, który doszedł do władzy przed dwoma laty, zapisano na przykład, że gdyby nagle pojawił się problem przystąpienia kraju do UE, umowa o współpracy tworzących go centroprawicowych partii przestaje obowiązywać.
Ludzie w Norwegii dochodzą najwyraźniej do wniosku, że pozostawanie na uboczu przestaje się opłacać nawet krajowi tak bogatemu, zasobnemu w ropę i gaz. Co z tego, że rosną rezerwy walutowe gromadzone na lata chude (kiedy wyczerpią się złoża), jeśli ochrona przed konkurencją z zewnątrz powoduje takie skutki, że po tańszą żywność i alkohole trzeba jeździć do sąsiedniej Szwecji. Mieszkańcom stolicy opłaca się brać samochód i zapychać do odległego o sto kilometrów Svinesundu, gdzie mięso i sery są prawie o połowę tańsze, a można ich legalnie przywieźć do 10 kg na głowę. Sama benzyna, importowana m.in. z Norwegii, kupiona tam przy okazji, zwróci im koszty podróży.
Droga z Oslo do Göteborga okazała się za wąska dla tego ruchu i właśnie przystąpiono do jej przebudowy, za pieniądze norweskie oczywiście. Wzdłuż całej granicy ciągnącej się aż za koło polarne rosną po stronie szwedzkiej magazyny, w których mówi się po norwesku, płaci norweskimi koronami, a często kupuje również norweskie towary.