To już mój 400 felieton w „Polityce”. Mamy jubileusz, a za tydzień – otwarcie nowej pięćsetki. Czyli, jak mawiała w chwilach frustracji świetna rysowniczka Dorota Woyke: „Jest właśnie piętnaście po dwunastej, jutro też będzie piętnaście po dwunastej i pojutrze, i popojutrze – co za nuda...” A jednak okrągłość dat i liczb pobudza do refleksji i wspomnień.
Jeszcze na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy rozpoczynałem współpracę z „Polityką”, uważałem się za historyzującego (nie mylić z histeryzowaniem!) poststrukturalistę. Czułem się więc spadkobiercą z jednej strony myśli Durkheima, Levi-Straussa czy Barthesa; z drugiej – Blocha, Braudela etc. Była to formacja intelektualnie antypozytywistyczna, ogromnie odległa od optymizmu i aktywizmu Lodovico Settembriniego z „Czarodziejskiej Góry” Tomasza Manna, na pewno jednak nie relatywistyczna. Wręcz odwrotnie, chciałoby się powiedzieć. Dowolność struktur języka i kultury jest poniekąd teoretyczną tylko figurą początków. Szybko stają się one obowiązujące i to właśnie ich trwałość i osadzenie w systemie decydują o możliwości komunikowania i społecznego istnienia. Najtrywialniej streszczając: jest może błędem, że nie jemy w Rzeczypospolitej smakowitych, dostępnych i łatwych w hodowli psów, kotów i szczurów, ale gdybyśmy właśnie nimi zaczęli się żywić, uznano by nas za wyrzutków lub czubków.
Nie w pełni panujemy nad systemem kultury, który nas tworzy w nieskończenie większym stopniu, niż my jego, ale też właśnie dlatego nasza tożsamość czy nasze wartości są mniej więcej pewne i stabilne. Nawet katastrofa tak sugestywnie opisana w „Zniewolonym umyśle” Czesława Miłosza jest je w stanie czasowo tylko zawiesić lub podważyć, co z perspektywy postrzegamy jako odstępstwo od reguły i szaleństwo dziejów.