Przez ponad 10 lat figurował na liście stanowiących „zagrożenie dla bezpieczeństwa Izraela” i nie zezwalano mu na powrót do domu. Mohammed Dadżani miał wpisaną w swój życiorys bezkompromisową wierność Organizacji Wyzwolenia Palestyny oraz polityczną działalność u boku Jasera Arafata, szczególnie w okresie wygnania w Libanie. Przed porozumieniami w Oslo powiedział wyraźnie, że nie usiadłby do rozmowy z Izraelczykiem.
Dzisiaj siedzimy przy tym samym stole, dzieli nas tylko magnetofon – i normalne między ludźmi różnice zdań. Każdy z nas ma zadać drugiemu pięć trudnych pytań. Takie było założenie tego spotkania. W praktyce rozmowa skręca w coraz to nowe meandry. Sprawa jest zbyt skomplikowana, konflikt zbyt głęboki, aby można go wcisnąć w ramy krótkiego i głośnego pif-paf.
Lata banicji nie poszły na marne – zaczyna z przekąsem profesor Dadżani, politolog, dyrektor Instytutu Nauk Amerykańskich na Uniwersytecie Al Kuds w Bir-Zeyt na Zachodnim Brzegu oraz członek palestyńskiego departamentu do spraw rozwoju gospodarczego. Zrobiłem w tym czasie doktorat w Południowej Karolinie, potem drugi na teksańskim uniwersytecie w Houston, a co najważniejsze amerykańska demokracja nauczyła mnie innego spojrzenia na świat.
Demokracja? – łapię go za słowo. Ostatnio Mahmud Abbas, zwany Abu Mazenem, został premierem w rządzie Arafata. Zachód odczytuje to jako pierwszy krok do pełnej demokratyzacji Palestyny. Z ręką na sercu, panie profesorze, gdyby dzisiaj odbyły się prawdziwie wolne wybory, jakie widoki na zwycięstwo miałaby pańska OWP?
– Znikome – przyznaje Mohammed Dadżani. Przypuszczalnie fundamentalistyczny Hamas i nie mniej krwiożerczy Dżihad zdobyłyby większość w parlamencie. Nie byłoby żadnych pokojowych rokowań z Izraelem.