Rząd zakpił sobie z prezydenta i podatników, przedstawiając poprawiony projekt ustawy o biopaliwach, który – wedle zapewnień ministra rolnictwa – uwzględnia wszystkie zastrzeżenia prezydenckiego weta. Tak naprawdę szkodliwy bubel bublem pozostał, tyle że jego słabe punkty stały się jeszcze wyraźniejsze. Co może i dobrze.
Przyjmijmy, że główny argument, który przekonał rząd i który teraz uwieść ma parlament, nie jest wzięty z sufitu i że produkcja biopaliw rzeczywiście stworzy miejsca pracy dla 70 tys. osób. Jeśli jednak ktoś myśli, że za ich robotę zapłacą gorzelnicy i właściciele zakładów odwadniających spirytus, to się myli. Ustawa docelowo kosztować będzie budżet ok. 1 mld zł rocznie – tyle warta jest ulga w akcyzie, którą teraz pobiera fiskus od tradycyjnej benzyny. Jeśli ten miliard złotych podzielimy przez 70 tys. mitycznych miejsc pracy, otrzymamy sumę 14 tys. 285 zł – tyle zapłacą podatnicy rocznie za jedno miejsce pracy. Mniej więcej taki będzie zarobek zatrudnionych przy produkcji biopaliw (ok. 1200 zł miesięcznie). Jeśli jest to tak rewelacyjny sposób na walkę z bezrobociem, to dlaczego nie wypłacić wszystkim 3 mln bezrobotnych po 14 tys. zł rocznie, skoro – jak się okazuje – można tak rozdawać pieniądze podatników. Mimo że jest to absurdalne, i tak byłoby lepsze niż „poprawiona” ustawa, która w dodatku zmusi wszystkich kierowców do tankowania niechcianego paliwa.
Nowy projekt – zgodnie z sugestiami prezydenta – przewiduje na stacjach dwa dystrybutory. Tyle że z obu mamy lać biopaliwo. Różnica jest tylko taka, że w jednym zawartość bioetanolu nie przekroczy 5 proc., zaś w drugim będzie mogła być wyższa.