Autobus jadący w centrum Londynu zatrzymuje się w korku. Połowa ulicy jest zablokowana przez młodych ludzi, którzy ułożyli się w poprzek jezdni na wysokości Downing Street, siedziby premiera. Kilkanaście jednostek policyjnych dba o ich bezpieczeństwo i kieruje ruchem.
Nieco dalej, naprzeciwko Westminsteru, kolejna demonstracja. Pod czerwonym sztandarem hasła antywojenne skanduje mała grupka młodzieży, choć najgłośniej słychać starszego siwego pana posługującego się megafonem – Tony Benn, do niedawna poseł z ramienia Partii Pracy, symbol skrajnego lewego skrzydła tej partii, nikogo nie dziwi w tym miejscu; zawsze znajdował się wśród tych, którzy protestowali przeciwko establishmentowi.
Autobus mija demonstrantów i już za moment możemy zapomnieć, że gdzieś trwa wojna. Ruch na ulicach taki sam jak zawsze, podobnie w sklepach i na stacjach kolejowych. Nie ma ani amerykańskiego hurrapatriotyzmu, ani paniki.
Zmiana nastrojów
W połowie lutego nastrój był nieco inny. W antywojennej demonstracji wzięło wówczas udział w Londynie blisko milion osób; tyle samo wyszło na ulice innych brytyjskich miast. Takich protestów nie widziano w tym kraju nigdy, nawet podczas wojny w Wietnamie. W weekend po rozpoczęciu działań wojennych w podobnym marszu wzięło udział, ku rozczarowaniu organizatorów, znacznie mniej osób niż przewidywano, zaledwie kilka tysięcy. Zmiana nastrojów widoczna jest też w wynikach sondaży opinii publicznej: w lutym przeciw wojnie z Irakiem było 52 proc. Brytyjczyków. Po wybuchu wojny 54 proc. społeczeństwa poparło akcję militarną.
Taka zmiana nastawienia nie była dla polityków zaskoczeniem. Podobne zjawisko wystąpiło podczas wojny o Falklandy w 1982 r. i pierwszej wojny w Zatoce Perskiej w 1991 r. Dyrektor instytutu ICM, który przeprowadza badania opinii, ostrzega, że wszystko może się jeszcze zdarzyć, a zależy to przede wszystkim od „obrazów, jakie będziemy oglądać na ekranach telewizorów”.