Desperados – tak nazwaliśmy przed trzema laty młodych polskich naukowców, przeświadczeni, że potrzeba zaiste jakiejś niepojętej determinacji albo i dozy szaleństwa, by przy solidnej wiedzy i niekwestionowanych uzdolnieniach decydować się na upokarzająco nisko opłacaną pracę na polskich uczelniach.
Stare bóle, nowe strategie
Postanowiliśmy co roku gromadzić fundusze nie tylko z kasy „Polityki”, ale także zapraszać do współpracy zamożne firmy i osoby prywatne, by solidnym zastrzykiem finansowym wspomagać najbardziej obiecujące talenty we wszystkich dziedzinach nauki. To się już dwa razy nadspodziewanie dobrze powiodło i – jak wskazują już zebrane deklaracje – w październiku tego roku będziemy w stanie podratować co najmniej dwudziestu kilku desperados. Stwierdziliśmy jednakowoż, że owo wdzięcznie brzmiące słowo nie do końca trafnie opisuje osoby znajdujące się w polu naszego zainteresowania.
Przeglądając rok po roku zgłoszenia do konkursu o stypendium (tradycyjnie napływa ich około 800) stopniowo porzucaliśmy wyobrażenie, że młody uczony to ktoś krańcowo zgnębiony; ktoś, kto w imię swej pasji cierpi w niedogrzanym gabinecie lub wynędzniałym laboratorium, a dla ratowania życia podejmuje się żałosnych chałtur, dewastujących dobrze zapowiadającą się karierę. Przeciwnie, ukazywały nam się zupełnie inne typy strategii przetrwania i intelektualnego rozwoju w niedoinwestowanej nauce. Wśród aplikantów pojawiali się sprawni menedżerowie własnej osoby i twórczości, młodzi ludzie, którzy pracę naukową potrafią łączyć z pasją społeczną, albo tacy, którzy odnajdują wielką frajdę w popularyzacji swej dziedziny czy też w uprawianiu równolegle twórczości literackiej. Więc jeśli nawet życie ich zmusza do podjęcia dodatkowych zajęć, bo z asystenckiej pensji lub doktoranckiego stypendium nie idzie wyżyć, to wcale nie musi to oznaczać jałowej chałtury.